niedziela, 29 maja 2011

FLEET FOXES - "Helplessness Blues" - (2011) -

FLEET FOXES - "Helplessness Blues" - (BELLA UNION) -



Młodych amerykanów z Fleet Foxes poznałem w stylu typowym dla dawnej epoki. Nie korzystając z jutiubów czy innych tam majspejsów, po prostu wpadła w me niewinne ręce, pewnego przypadkowego dnia, kompaktowa kompilacja, sygnowana przez legendę niegrzecznego grania Paula Wellera, który na potrzeby jednego z brytyjskich fanzinów dokonał zestawienia swoich faworytów z dalekiej przeszłości, jak i nowych wschodzących "gwiazd". Na tejże składance pojawiła się przepiękna piosenka "He Doesn't Know Why", bliżej mi nie znanego dotąd zespołu Fleet Foxes. Piosenki tej słuchałem codziennie po kilka razy, nie wiedząc co to za grupa, no i w ogóle. Aż pewnego dnia ktoś mnie oświecił, że to bardzo nowa grupa, mająca na koncie tylko jeden album, z którego notabene wywodzi się ta niezwykła piosenka. Przypadkiem, pewien znajomy powiedział mi, że ma dwa egzemplarze te płyty, w tym jeden zafoliowany, a do tego jeszcze oznajmił , że to limitowana edycja z drugą extra płytą . Po prostu człowieka zakręciło i zamówił w dwóch źródłach, zapomniał o tym,  a z obu płyty przyszły i zrobił się problem. Komu sprzedać dzisiaj płytę? Szczególnie gdy  mieszka się w kraju o znacznie zawyżonych słupkach piractwa i ubogości w rozszerzaniu gustów muzycznych. Miał szczęście, że nasze drogi skrzyżowały się we właściwym czasie.
Album "Fleet Foxes", wydano w 2008 roku, limitowaną wersję 2 CD w roku 2009, ja zespół poznałem dopiero w roku 2010, dlatego roszczę sobie prawo do uznania tego zespołu jako mojego objawienia roku ubiegłego. Muzyka z debiutanckiego "Fleet Foxes" jest czarująca i ujmująca, a zarazem śpiewna jak mało co. Liderem jest Robin Pecknold, który śpiewa oraz gra m.in na gitarze, pianinie, skrzypcach, mandolinie, harfie,...słowem: człowiek orkiestra, który ma do dyspozycji jeszcze kilku kolegów, dodatkowo mieniących barwy w owej orkiestrze. O ile sporo tutaj ładnych akustycznych brzmień i folkowych odlotów, o tyle we Fleet Foxes najważniejszymi pozostają partie wokalne, wręcz harmonie wielogłosowe. Takie jak za dawnych czasów tworzyli Simon & Garfunkel, Crosby Stills Nash & Young, itp. artyści. Cała płyta była czarująca, a w swej tradycyjności i anachroniczności przewrotnie niezwykle świeża. Ponieważ zespół poznałem niedawno, tak więc skrócił mi się okres na długie wyczekiwanie nowej płyty. Ta, zamiast po trzech ciągnących latach ukazała się niemal od razu, jak na zawołanie. I przyniosła dwanaście nowych piosenek, ponownie słodko przywołujących mi lata kwiatkowe, leniwe, w których muzykę tworzono dla idei, wypowiedzenia się i sztuki. Nowe piosenki Fleet Foxes posiadają wciąż wiele uroku, są pięknie zaśpiewane i ślicznie zagrane. Jednego im tylko brakuje w stosunku do debiutu, troszkę mniej urzekają lekkością i melodyjnością. Sporo w nich monotonii. Nie dla każdego to musi być wadą. Dla mnie to pewien minus, ale nie porażka. A może zbyt wiele sobie obiecywałem? A może to syndrom drugiej płyty? (tak wielu przecież dotykający). A może dopiero czas zweryfikuje wielkość tego dzieła? Za dużo tego "może". Może by lepiej wytknąć plusy, bo niewątpliwie jest ich trochę. Jak piękne otwarcie albumu w postaci leniwego "Montezuma". Robin Pecknold, plus skromny chórek męski, nieśmiale sekundujący w tle, pomiędzy kilkoma akordami akustycznej gitary i mandoliny. Taki utwór raczej na koniec płyty. To wielka odwaga wstawić coś takiego na samym wstępie. I za to brawo. Bardzo pięknym nagraniem jest czwarty na płycie "Battery Kinzie". Ta niespełna trzyminutowa ballada mogłaby stanowić brakujące puzzle do filmu "The Graduate" ("Absolwent"). Zwróciłbym uwagę jeszcze na urzekającą melodię w utworze "Lorelai", zagraną w żywszym tempie i pogodnym nastroju. Z tej bardzo ładnej piosenki można by uczynić przebój. Również miłe wrażenie tworzy dwu-wątkowa kompozycja "The Shrine / An Argument", w której mieszają się nastroje radości i powagi. Niestety ta idylla kończy się wraz z nastaniem ostatnich dwóch minut nagrania, przyozdobionego jazgotliwą improwizacją jazzową, przy której "Warszawska Jesień" jawi się niczym beztroska fala w kołobrzeskim amfiteatrze. Pomimo tego małego zgrzytu i ponad połowy przeciętnego drugiego albumu Fleet Foxes, warto wierzyć w ten zespół. Warto także i czekać cierpliwie do końca tegoż dzieła, bowiem finałowy "Grown Ocean" po prostu urzeka (ponownie) ładną melodią. A tych melodii ładnych jest niestety na "Helplessness Blues" troszkę mniej, niż na debiucie. Szkoda, że tak się stało. Nikt zespołu przecież nie pospieszał. Mieli trzy lata na stworzenie tych 50 minut muzyki. Ładnej muzyki, ale już nie tak ślicznej i uroczej.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl