wtorek, 24 maja 2011

BONFIRE - "Branded" - (2011) -

 BONFIRE - "Branded" - (LZ Records) -



Tak mniej więcej 15-20 lat temu miałem kręćka na punkcie tej zachodnioniemieckiej formacji. Warte odnotowania jest, że to grupa z zachodnich Niemiec, ponieważ przez cały okres istnienia dawnego NRD, nie było tam ani jednego tak grającego zespołu. Pierwsze cztery (a już szczególnie pierwsze trzy!) albumy należą do ścisłej czołówki melodyjnego hard rocka - i to w kategoriach ogólnoświatowych. Bonfire nie wymyślili niczego nowego, za to w zamerykanizowaniu swojej muzyki często byli lepsi od swoich kolegów z Nowego Lądu. Fajny, lekko zachrypnięty głos Clausa Lessmanna, dwóch sprawnych gitarzystów i dopełniający składu koledzy basowo-perkusyjni, mieli oni wszyscy kapitalne patenty na chwytliwe melodie, chóralne refreny, soczyste zagrywki gitarowe, a ciuchami i fryzurami nie odstawali od najaktualniejszych wówczas żurnali mody. Dzisiaj ich stare fotki mogą wywoływać szyderczy uśmiech, jednak wtedy ...  Powróćmy do muzyki. Do zakupu nowej płyty Bonfajerów namówił mnie znajomy, któremu album wpadł mocno w ucho i polecał mi go z wypiekami na twarzy. Nie do końca byłem przekonany, szczególnie mając w pamięci moje ostatnie smutne spotkanie z perfekcyjnie kiepską płytą "Free" z 2003 roku. Wprowadziła mnie ona w wieczysty stan niechęci do tej grupy.  Następnych dwóch dzieł, jakie ukazały się w latach 2006/8 nawet już nie miałem ochoty słuchać. Żałośnie było towarzyszyć grupie, która z fajnego melodyjnego łojenia przekształcała się z każdym rokiem w countrowo-kowbojski kwintet, a sam Lessmann śpiewał niczym chałturnik z weselnego bandu. Wolałem zachować we wspomnieniach najlepsze chwile, nawet te z przyjemnej płyty "Rebel Soul" (1998), na której to już pojawiały się niebezpiecznie pierwsze zakłócenia we właściwym przekazie. Dlatego proszę mi wierzyć, że posłuchanie nowego dzieła Bonfajerów było dla mnie wielkim wyzwaniem. A także kolejną lekcją życia. Lekcją bolesną. Nie należy się bowiem na siłę przekonywać do rzeczy już od dawna niechcianych. Głupio tak opluwać coś, co się niegdyś (nawet!) ubóstwiało, ale myślę, że najszczęśliwszym dla zespołu faktem, byłoby zamknięcie za sobą bram raz na zawsze. Po co męczyć się i grać kowbojski metal dla nachlanego piwskiem towarzystwa na jakimś oktoberfestowatym spędzie, skoro można uczciwie zmienić nazwę na "Bonfrajer" i ciągnąć tę żałość dalej, ale już nie na konto tej zasłużonej nazwy.
Ileż dróg przebytych, ileż męk doznanych, aby przesłuchać tych dwanaście songów. Proszę mi wierzyć, to jak człapanie po czworakach bez wody po gorącym piasku pustynnym. No i te błogie refreny nieodbiegające od poziomu reaktywowanych  w późnych okresach Czerwonych Gitar czy Trubadurów. Gdy do brakujących słów tekstu usilnie dokłada się "u-u-u" , "ołołoł" lub "jejeje", to ręce opadają do samej ziemi. Masz ci los, w swoim czasie panowie z Bonfire zainspirowali swoich ziomków z Fair Warning, a ci wyprzedzają dziś swych nauczycieli o lata świetlne.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl