Doskonały, dosłownie bezbłędny live. Rzecz do postawienia na półce obok innych koncertowych potęg, w rodzaju Genesis "Seconds Out", Thin Lizzy "Live And Dangerous" czy Motörhead "No Sleep 'Til Hammersmith". Choć każdy z owych lajfów z przeróżnych parafii.
Podobno "Strangers In The Night" mogło być jeszcze lepsze. Tak po latach stwierdził Schenker. Uważał, że na album nie dostarczono najlepszych momentów, przez co nie jest on reprezentatywny wobec tamtych wydarzeń. Cóż za oświadczenie. Ścinające z nóg, szczególnie, jeśli od zawsze jest się przekonanym o jego doskonałości. Albumu umacniającego mnie w sile metalu i rock'n'rolla. Dzieła, które od zawsze uważam za kolos. Ale na tym nie koniec. Dość przykrą niespodzianką okazało się też oszustwo ujawnione dopiero w ostatnich latach, kiedy dowiedziałem się, iż "Mother Mary" oraz "This Kids" wcale nie są na żywo. Ponoć nagrano je w studio, a w ramach dorzutki do całego zestawu spreparowano oklaski, i faktycznie, nigdy nie wpadłbym na hochsztaplerkę, tak doskonale oba w całość wmieszano i zmiksowano. Wolałbym jednak takich rzeczy nie wiedzieć, burzą one mą baśniową naiwność, z którą chciałbym położyć się do grobu. Ale niepierwszy to ujawniony kant i pewnie nieostatni. Pamiętam, jak przed laty uciąłem sobie pogawędkę z pewnym gitarzystą-sidemanem, który to człowiek uświadomił mnie o kulisach swojej roboty - dla kogo i za kogo nagrywał dane gitarowe partie, po czym otrzymywał tylko solidną jednorazową zapłatę, bez możliwości ubiegania o tantiemy, a na wkrótce wydawanych płytach widniało nie jego nazwisko, jako faktycznego sprawcy, lecz członka zespołu lub solowego wykonawcy. Musimy mieć świadomość, że tam, gdzie nasz pupil wymięka, wchodzi alfa i omega 'sesyjniak', który usuwa ewentualne paprochy, biorąc na siebie 'niemożliwe' do wykonania, czyli każde za trudne kwestie. A nasi idole naprawdę bywa, że nie dają rady. Lubimy ich, wierzymy w niezawodność, często w doskonałość, jednak ci nierzadko bywają tylko ładnymi buźkami. Tak też tam, gdzie nie doskoczą, najmuje się muzyków o możliwościach trampolin.
Wracając do "Strangers In The Night"... do teraz mam dreszcze, gdy słyszę tuż na wstępie zapowiedź wejścia na scenę UFO, po czym muzycy bez chwili namysłu ładują "Natural Thing", i od ręki gorąc atmosfera. Zresztą, cała pierwsza strona (z czterech dostępnych, bowiem to 2 LP) jest tak obłędna, że nie ma kiedy wziąć oddechu. Następujące po sobie "Out In The Street", "Only You Can Rock Me" oraz "Doctor Doctor" (doktorze, zabałaganiło się w mym życiu, kiedy podeszła ona i skradła mi serce) biorą w siłę koncertową magię i biją pierwowzory znane z płyt studyjnych. Muzycy grają jak natchnieni, ale i publika pompuje niesamowitą energię. Cudowne chwile, gdy podczas chicagowskiego występu, w numerze "Lights Out", gdzie Moggowi tekst nakazuje śpiewać: "lights out, lights out in London", w jednej z chwil z ust wymyka się: "lights out, lights out Chicago". Cóż za wrzawa! Podziękowanie od napierającej na tę muzykę ławicy ludzi. Och, jak dobrze było tam wówczas być. Przeżyć na własnej skórze te konkretne wykonania "Love To Love", "Rock Bottom" czy "Too Hot To Handle". Ich czar, to jak rzucić okiem na świat z kosmosu.
Do dzisiaj zachowałem pierwsze amerykańskie kompaktowe tłoczenie, błędnie zindeksowane. Nie zgadza się podział pomiędzy numerami jeden i dwa, ale drobnostka to, i tyle. Uważać muszą jedynie radiowcy, chcący bezbłędnie płytę zarzucić w eter. W domu tylko zauważymy, że coś się z czasem na liczniku nie zgadza, ale muzyka już jak najbardziej.
Nie można nie znać, nie wyobrażam sobie być fanem rocka i odrzucić coś tak niesamowitego. Ten opublikowany w 1979 roku live to świątynia wykwintnego mocnego grania.
P.S. Pierwszy po trudach zdobyty winylowy egzemplarz skradziono mi w Wawrzynku. Dla 14-latka był to nie lada cios. Zdaje się, że nawet popłynęły łzy.
a.m.