Co znajdziemy na "Rebel"? Na jakże stykowej pod charyzmę Alana Parsonsa płycie. Przede wszystkim rozchwytywaną w minionej epoce piosenkę "Music" - z uczuciowym pianinem, niekiedy smukłymi smyczkami oraz z jakże typową dla rodzącego się stylu Parsonsa orkiestracją (na tym polu jego dobry kumpel Andrew Powell). Wystarczy zestawić te elementy z nieco jego późniejszymi "Damned If I Do", instrumentalnym "Lucifer" bądź "Games People Play", a wszystko stanie się jasne.
Pod koniec albumu otrzymujemy raz jeszcze "Music", lecz już jako repryzę. Odpowiednio przyciętą, taki w sumie paproszek, idealny pod całego dzieła kodę. Ta oto klamra mogłaby zasugerować obcowanie z concept'albumem, jednak nie, nie tym razem.
Tak się w losach Johna Milesa ułożyło, iż "Music" to jego najbardziej rozpoznawalna piosenka. Solowa oczywiście, albowiem, gdyby dorzucić współpracę tego niedawno zmarłego piosenkarza na polu współpracy z The Alan Parsons Project, obowiązkowo należałoby uzupełnić kwestię o jeszcze jeden tytuł: "La Sagrada Familia".
Nikt takich piosenek, jak "Music", obecnie nie komponuje. Choćby nie wiem, co. Nawet ci twórcy, którzy przed trzydziestoma-/czterdziestoma laty lekką ręką nawijali podobne struny na szpule pięciolinii. Obecna ich większość wygrzewa stopy w ciepłych bamboszach, opartych o płozy sfatygowanych bujanych foteli, dzieląc się dawnymi wspomnieniami i licznymi zasługami wnukom, wątło jednak tematem zainteresowanych.
Jednak LP "Rebel" to nie tylko "Music". Cała płyta fascynuje zręcznym repertuarem, rześką formą głosu Milesa, co też Parsons'owym rozmachem. Pomimo, iż inżynier dźwięku wobec "Dark Side Of The Moon", de facto niczego tu nie zagrał, a jedynie zdominował produkcję. I co ważne, zaraczkował się stylem, który gdzieś za dwa/trzy lata stanie się powszechnie rozpoznawalny. Oto więc jedna z chwil dokumentujących ukonstytuowanie ustawień fabrycznych Parsonsa.
Wspaniałe czasy dla muzyki, co też godne upamiętnienia drobne radości całej ekipy biorącej się za "Rebel". Zarówno ukłony dla Parsonsa, Milesa, co też wszystkich tego drugiego zespołowych kolegów. Cała wspólnota po skręt kiszek zaangażowana. Czuć to w każdej nucie, zrodzonej sylabie, wdechu i zaśpiewie, pociągniętym smyczku czy szarpniętej gitarze. Płynna, szczera w emocjach indukcja. Tutaj talent i pasja wzięły się za łby. Ale co równie istotne, wyszła z tego indywidualna muzyka, nie żadna sieć czy korporacja. Bo, choć ostatecznie w brzmieniu Parsons dzieło zdominował, to nawet na ciut nie zniszczył kompozytorskiego talentu Milesa. A ten trzy utwory spłodził w pojedynkę, dzieląc pozostałe dwie/trzecie płytowego terytorium z zespołowym basistą Bobem Marshallem.
Spójrzmy na słowo wstępne do "Music": "muzyka stała się moją pierwszą miłością i będzie też ostatnią". To również jedna z wytycznych mego życia. Miał więc o czym Miles śpiewać. I dajcie wiarę, wystarczyło argumentów na całą resztę. To ważne, ponieważ, gdyby mu ich zabrakło, musiałby ciągnąć la la la...
Kolejne ujmujące momenty płyty wbiły się pomiędzy finisz strony A, a początek drugiej odsłony - rock'musicalowe numery "You Have It All" oraz tytułowe "Rebel". Rozmach, dramaturgia, plus dbałość o melodie. Ten ostatni czynnik szczególnie doceniam, albowiem mocno uleciał muzyce w ostatnim czasie. Aktualnie karmi się nasze ucho zmasowanym pokractwem, za czego lans odpowiedzialne wszystkie chciwe na łatwy hajs, gigantyczne Warnery, Sony czy Universale. Niszczące sztukę wielkoludy, które zanim stały się chciwe, paradoksalnie sztuce sprzyjały.
Wracając do "Rebel". Wielbiciele magicznej różdżki Alana Parsonsa docenią zapewne wbite pod jego styl ballady: opartą o saksofon i elektryczne piano "Lady Of My Life" oraz na pół wolniznę, a na pół granat "When You Lose Someone So Young". Jako wielbiciel musicalu, pragnę jeszcze zwrócić uwagę Szanownych Państwa na szczególnie dobre "Pull The Damn Thing Down". Rzecz naturalnie połączoną z kodą do "Music", gdzie John Miles zaśpiewał niczym Roger Daltrey. A co wiemy, wokalista The Who również miewał słabość do konwencji rodem z Broadwayu.
Piękna, spointowana wysoką jakością płyta. Wiem wiem, dzisiaj to zapadły kąt muzyka, ze złom artystami, ale w nosie mam jej teraźniejszych konkurentów. No może za wyjątkiem ostatniej płyty, tak często dziś przywoływanego Alana Parsonsa - "From The New World" - rzeczywiście w trzech/czwartych przecudownej.
Żałuję, że "Rebel" wciąż me podniebienie straszy na trzeszcząco. Nie wiem, jak to możliwe, że dotąd nie wyrwałem tak dobrej muzyki na CD. Ale z drugiej strony, jak dobrze mieć tyle przed sobą.
a.m.