Na okładce jedynie ich trójka: Brian Downey, Scott Gorham i Phil Lynott. Ale jest jeszcze szansa, by zobaczyć całą czwórkę, trzeba tylko zajrzeć na rewers okładki. I zguba się znajduje. Brakujący Brian Robertson wraz z kolegami, wszyscy raczej w dobrym nastroju. Dlaczego tak? Otóż Brian Robertson nie chciał zaistnieć na okładce, ponieważ nie czuł się już członkiem Thin Lizzy, choć na "Bad Reputation" zagrał jeszcze w trzech utworach. Na następnym albumie - "Black Rose" - zastąpi go Gary Moore. Nie na długo, ale równie udanie. Ten trzyosobowy skład dobrze koresponduje z podziękowaniami, jakie maleńkim drukiem Thin Lizzy ślą dla Rush. Też przecież trójki niezłych wymiataczy, choć z tyciu innej bajki. Ale też, w ogóle cud, że pomimo licznych w obozie Lizzy perturbacji, ta płyta wyszła tak wspaniale.
"Bad Reputation" to wraz z "Jailbreak" oraz "Johnny The Fox" jeden z moich albumowych pupilów tych cudownych Irlandczyków. No oczywiście, nie zapominając o genialnym koncercie "Live And Dangerous". Pomimo, iż koncerty rządzą się innymi prawami.
Kawał roboty odstawił Tony Visconti. Wyjątkowo wrażliwy i dopinający wszystko w szczegółach producent, czujący tę muzykę, dlatego pozostał jeszcze z ekipą do "Black Rose".
Tylko jeden singiel - "Dancing In The Moonlight (It's Caught Me In The Spotlight)", a wrażenie, jakby była ich co najmniej połowa albumu. Bo wszyscy wielbiciele grupy traktują jako single, tytułowe "Bad Reputation", co również "Soldier Of Fortune", "Southbound" i "Killer Without A Cause". Dla mnie dodatkową lutą obowiązkowo jeszcze "That Woman's Gonna Break Your Heart". Utwór, którym nigdy nie potrafiłem się nasycić. Lubię go szczególnie, i z tego, co wiem, niewielu w mym życiu próbowało znaleźć otwór, z którego wypływa mój zachwyt. Ale nie narzekam, dobrze mieć coś tylko swojego, wręcz idiolektycznego. Nastąpiło tu wspólne gitarowanie Gorhama z Robertsonem. Jedyny taki na albumie akcent. I od razu takie coś!
Posłuchajcie Downeya, jak szarżuje, a potem wali w bębny w tytułowym "Bad Reputation", albo, jak Lynott wypluwa serce we wspomnianym przed chwilą "That Woman's Gonna Break Your Heart", co też melodii, nastroju oraz od poczęcia ikonicznej linii basu w "Dancing In The Moonlight" (tu dodatkowo świetny Supertramp'owy John Helliwell na saksofonie) , a przecież jeszcze po królewsku Scott Gorham solówkuje w "Soldier Of Fortune" i "Southbound", zaś Brian Robertson generuje niesłychanie boskiego zadziora w "Killer Without A Cause". I nie wchodziłbym mu w drogę - zmiata! Momentem wytchnienia, eleganckie "Downtown Sundown". Znowu nieoceniony Gorham. Zagrał, że...!
Wyciągnięte z półki najulubieńszych. Lecz w sferę autoemocji dziś głębiej wchodził nie będę. Za rekomendację niech posłuży Caleb Followill, muzyk Kings Of Leon, który też to uwielbia.
a.m.