sobota, 17 września 2022

a song for all seasons

W okresie 1977/78 na Wyspach wzbierało na punku i nowej fali, a Renaissance wciąż grali swojego coraz bardziej niemodnego, orkiestrowego rocka. Tak pachnącego naftaliną, jak we wczesnej podstawówce nauka o Chopinie. Pamiętam te nudy. Dziewięcio-/dziesięciolatek kompletnie nie potrzebuje takiej muzyki (chyba, że najdzie go geniusz), więc pojmuję tych wszystkich na mydło odstrzelonych irokezów, co czuli słysząc "Day Of The Dreamer" lub "Closer Than Yesterday". To musiało być niczym wyczekiwanie na upragniony dzwonek po nudnych czterdziestu pięciu minutach lekcji systemu pruskiego, wysiedzianej na baczność w zawsze niewygodnej ławce.
Kiedy i jak posłuchać "A Song For All Seasons" podpowiada okładka. Niekoniecznie albumowy tytuł. Spójrzmy: jesienna plucha, płaszcz, szal, kapelusz, niebo zaciągnięte sinizną. Ale muzyka wręcz przeciwnie - cudowna. Od razu mi cieplej. Od początkowego "Opening Out" wiadomo, że nie spotka nas tu żadna brzydka niespodzianka. Króluje urodzony pod estradę, duży głos Annie Haslam, są też wszystkie potrzebne wobec symfonicznego rocka składniki. Z tym, że ich wykorzystanie różni się od tego, co usłyszymy na płytach Yes, ELP bądź Gentle Giant. W tym przypadku nacisk położono na nastrój, nie salta.
Sporo delikatnej gitary, najchętniej akustycznej oraz pianina - zupełnie jak na tych najwcześniejszych płytach Renaissance. W wokalną paradę wobec Annie bywa, że wchodzi basisto-gitarzysta Jon Camp. Och, jak lubię słuchać tego jego 'akademickiego' głosu. Jest przeuroczy, o ile wypada zastosować takie odniesienie. Cóż za niesamowita, na schyłek strony A kompozycja "Kindness (At The End)". Czuć ją widokiem upragnionej latarni. Camp skomponował to piękne coś na własne potrzeby. I słusznie, o sobie też trzeba pomyśleć.
Na stronie B bez zmian. Wciąż dużo Annie, jej potężnego, a kiedy trzeba: wyciszonego śpiewania, gdzieniegdzie wspomaganego orkiestrowymi filharmonikami i oczywiście codziennymi wspólnikami 'zbrodni', czyli rock'sekcją Renaissance. W "Northern Lights" robi się nieco filmowo, pomimo iż przecież do tego celu wykorzystano otwieracz z B, kompozycję "Back Home Once Again". Ale chyba wszyscy czekaliśmy na finalne 11 minut, czym tytułowe "A Song For All Seasons". Mini suita, fakt, będąca jedynie mini możliwościami grupy, gdy tylko wspomnimy taką "Scheherezadę", lecz i tak całość rozwija się na pełen ekran.
I pomyśleć, że Renaissance mają w katalogu parę wyżej wycenianych płyt, typu "Scheherazade And Other Stories" lub "Turn Of The Cards". Że koniecznie dorzucę jeszcze "Illusion", niekiedy aspirujące do terminu 'dzieło'. Rzecz sprzed okresu Annie i genialnym "Face Of Yesterday". Kawał muzyki. Gdyby świat zechciał się w nią wsłuchać, stałby się lepszym, z rozsupłanymi sznurami nienawiści, a konflikty oraz wojny dotyczyłyby jedynie literatury dawnej.
A za oknem jesień ...

a.m.