Wcześniej coś jesień zawitała. Niby planowo, a jednak wcześniej. I w kaloryferach już grzeją. Najważniejsze, że buty kupione. Nie było łatwo. Przysłali rozmiar 48, bo do niedawna działał, ale chyba mi się noga rozklepała. Za ciasne. Musiałem odesłać. Na szczęście w magazynie mieli jedne 49-tki. Co prawda w innym kolorze, ale nie ma co wybrzydzać. Cieszę się, że w ogóle te buty dostałem. Internetowo, rzecz jasna. Na sklepowych półkach jedynie malutkie 42 i 43, czasem 44, do najpotężniejszych 46. Tylko takie rozmiary. Mówią, że męskie. A ja na siłownię nie wbijam i tak jakoś pod 49 urosło. Stopa a'la Loch Ness, choć wiem, że bywają lepsi.
W Radio Fan miałem kolegę z rozmiarem 50 i widywałem go jedynie w adidasach. O upragnionych szczurkach mógł tylko pomarzyć. Żal chłopa, bo ja też lubię szczurki, i tak coś sobie przypominam, że ostatnią parę dostąpiłem jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Bo i też dawno się pogodziłem, że w przypadku butów, to ja ich szukam, nie one mnie. W obuwniczym nie mogę sobie jak każdy zdrowy chłop powybrzydzać, tylko każdą wizytę rozpoczynam pytaniem: czy macie na mnie cokolwiek? I nie jest to scena z przesłuchania na komisariacie.
a.m.