Gitarowe umiejętności plus wyobraźnia Steve'a Howe'a właśnie tutaj eksplodowały. Wszystko potrafiący Bill Bruford tym razem zagrał w ekipie rocka progresywnego, a ja często go słyszę na jazzowo. I nic nie koliduje. Wakeman po królewsku, jak zawsze. Wytwornie. Co trzeba, precyzyjnie, innymi razy maestro odlatuje, jak choćby w "Siberian Khatru" - do spółki z Chrisem Squirem i Steve'em Howe'em. Wszyscy robią niezły dym. A na deser, śpiew Jona Andersona. Krystaliczny, młodzieńczy, pełen werwy, jakby zza światów. Ależ to była ekipa.
U tamtych Yes zawsze słyszałem pewną niedającą się określić prehistoryczność. Świat nieznany, niewiarygodny, niemożliwy, nawet jeśli niekiedy przytaczany archeologicznymi znaleziskami. Nieźle pomagały tej muzyce baśniowe okładki Rogera Deana. Chociaż tym razem, z owej baśniowości otrzymaliśmy jedynie logo oraz stylizowany tego liternictwem albumowy tytuł. No oczywiście, niesamowita 'topograficzna' grafika była również, lecz ukryto ją we wnętrzu albumu. Należało płytę kupić, dopiero po jej rozlakowaniu oczom stawała część dalsza możliwości plastycznych Rogera Deana. Na awersie obwoluty jedynie wspomniane napisy oraz różnej maści odcienie zielonego - od wręcz czarnego, po dążenie do czystości barwy. W muzyce sporo poszukiwań, skomplikowanych emocji, innych od pirotechniki Hendrixa lub klasycyzowania Emersona, oraz często nieoczywistych, nie z tego świata wybornych melodii. Tytułowa suita obłędna, ze szczególnym wskazaniem na jej finisz, opatrzony tytułem "Seasons Of Man". No i niesamowity Steve Howe, który tu aż topi struny swojej gitary. W ogóle jest gorąco. Uważajcie, bo wypali Wam dziurę w macie gramofonowego talerza. Podobnie fascynuje pierwsze ze strony B "And You And I". Chyba najbardziej przebojowy fragment dzieła, a później nierzadki bywalec koncertowych desek. No i na koniec, najkrótsze "Siberian Khatru". Ale zdaje się już o nim wspomniałem.
Płyta obowiązek, rzecz z muzyką pif paf.
4 miejsce u UK / 3 lokata w US / na singlu "And You And I"
a.m.