Niekwestionowany czempion, zarażający swoimi płytami tuziny ludzi, czy to poprzez osobiste spotkania, bądź prowadzonymi od lat radiowymi audycjami.
Gromadził różną muzykę, choć najbardziej fascynowały go blues, jazz, country i gospel. Rzecz jasna wykonawcy amerykańscy, najchętniej lata 30/40/50-te. I coś mi się zdaje, nie był zakręcony na punkcie Elvisa bądź Buddy'ego Holly'ego. W kwestii artystów od tej właśnie epoki wzwyż, Joe bywał powściągliwy.
Jego zbiór był tak obszerny, jak jego ukochana Ameryka. Tym samym potężne terytorialne możliwości wobec nieograniczonego kupowania. Wszędzie. Nie tylko sklepy czy renomowani dostawcy, albowiem Joe objeżdżał nawet zapyziałe, trudne do zlokalizowania peryferyjne kąty, z których wydobywał prawdziwe zabytki/skarby. I jego też zasługą, że w wiele nagrań, z niekiedy kompletnie niedostępnych, zapomnianych płyt, które odnalazł/uratował, pchnął nowe życie.
Wspaniała postać, absolutnie ginący gatunek kolekcjonerstwa. Ukłony dla Ciebie Joe.
a.m.