Na dzisiaj drugi solo album Carra - "Multiple Flash", i jednocześnie ostatni. Spójrzmy na okładkę. Dla jej projektu warto zachować winyl, choć nadal będę dążyć do postawienia na półce niekonfliktowego kompaktu. Nośnika beztrzaskowego i stresogennego zarazem.
Carr to przede wszystkim sideman, co także członek Muscle Shoals, ale też bez pardonu wkroczył niegdyś w członkostwo Hourglass braci Allmanów - Duane'a oraz Gregga. Mało tego, miał nawet szansę na Allman Brothers Band, ale nie wiedzieć czemu, zrezygnował. A może wysiudał go Dickey Betts?
"Multiple Flash" pod względem repertuarowym nie jest na równo wypoziomowaną płytą, za to w każdym utworze usłyszymy faceta, który cieszy się grą, ma swoje brzmienie, charakter oraz wiedzę w temcie gitary, jakiej nie znajdzie żaden wymoczek w byle jajku-niespodziance.
Na przytoczonym longu otrzymujemy kilka autentycznie fascynujących chwil, jak dajmy na to, zestawione jeden po drugim instrumentale: żywiołowe jazz/funk/blues'rockowe "Canadian Sunset" oraz tylko momentami tyciu wolniejsze "The Southern Cross". W pierwszym Butch Leadford używa bezprogowego basu, czyli wchodzi na poziom gry ciałem i duszą, bez spod firanki podpatrywania. W drugim bosko poużywał sobie, niekiedy nawet na freejazzowo, klawiszowiec Randy McCornick. I to jest znaczna część drugiej strony płyty, a co na pierwszej? Polecam otwierające, leniwe, GaryMoore'owo/RoyBuchananowe "Someday We Will". Instrumentalna ballada. Byłby z niej niezły podkład filmowy, dajmy na to, na podobieństwo czegoś w duchu 'novotelowej' sceny z 'Wielkiego Szu'. No, ale ja tak ciągle powołuję się na polskie filmy, szczególnie te starsze, albowiem idąc głosem Nikosia, polski mam żołądek, a zagraniczne mi szkodzi. No, może poza muzyką. Ta akurat, gdy nie polska, pieszczotliwie balsamuje me zmysły.
Wymieniłem więc same instrumentale, a przecież płyta skrywa też trochę śpiewu. Nie jest on jednak nazbyt istotny, więc odnotujmy jego fakt, acz się nim nie zaprzątajmy.
Gdyby nie kilka wytrawnych ślizgów po gryfie oraz saksofonowe solo w "Take Away The Wheels", ogólnie można uznać za szkodę czasu dla tego funk'roczka, podobnie, jak nie bardzo odnajduję się w tytułowym instrumentalu "Multiple Flash", gdzie Carrowi raczej chodziło o pokaz akrobatyki, wymuszeniu na odbiorcy bioderkowych serpentyn, zamiast pokarmu dla duszy. Wieńczące stronę A "Rings Of Saturn", przy dwóch powyższych, to coś całkiem całkiem i ogólnie może być. Bo skoro o finałach mowa, polecam ten ze strony B. Niczym tort weselny okazały, z ogromem wiwatujących sztucznych ogni. Właśnie wjeżdża. Warto było w brzuchu zostawić na niego trochę miejsca. 9-minutowy cover "Knockin' On Heaven's Door". Oj błędem, jeśli ktoś zignoruje. Bo kto wie, być może właśnie delektujemy się najlepszą wersją tej uznanej od mych smarkatych lat piosenki, której gitary, brzmienia, atmosfery oraz włożonego uczucia nie powstydziłby się sam Dylan, co i Clapton, Slash oraz wszyscy inni, którzy w swym żywocie przyssali tę koszulę do ciała. Pete Carr z szacunkiem dla pierwowzoru, ale też niezwykle wyważenie, bez pochłaniania cennego czasu tu pośpiewał, ledwie tyle, co pod rozmiar buta, by nie uwierało bądź wylatało. Najważniejsza cała w instrumentach reszta, należąca do objęć kilku rozgrzanych i nieopanowanych w emocjach rock'dżentelmenów, którzy scoverowali ten numer, jak nikt dotąd, nikt później. I to się nazywa inwencja oraz chęć udowodnienia wartości. Celem przyjęcia orderów wszyscy wystąp!
a.m.