"Gdy mówienie o czymś jest niebezpieczne, śpiewaj" - to jedno z mocnych zapewnień wyniesionych z wczorajszej projekcji, wyreżyserowanego przez Baza Luhrmanna 'Elvisa'.
Ten film trzeba zobaczyć m.in. po to, by pojąć złożoną koneksję Elvisa (w niego wcielony Austin Butler) ze swoim menedżerem Tomem Parkerem - zagranym przez Toma Hanksa. Czy można nie lubić Toma Hanksa? Tak, w filmie "Elvis" nawet trzeba.
Przez dwie- i pół godziny śledzimy losy kariery Króla Rock 'n' Rolla przez pryzmat jego impresario. Niezłego sukinsyna, ale jednocześnie sprawcy wszystkich sukcesów. Okazuje się, że pułkownik Parker (tak się tytułował) trzymał świat Elvisa w garści, inteligentnie i krwiożerczo zarządzając jego karierą. Dopóki więc Presley deklarował chęć, w pewnym sensie przymusowej współpracy, mógł czuć finansowe bezpieczeństwo, jednak w razie wyboru innej ścieżki, zawoalowane konszachty Parkera uczyniłyby go bankrutem. Na domiar sprawy, Parker zdzierał z niego jedną/czwartą wpływów, a pod koniec życia niemal połowę, zamiast zwyczajowych dziesięciu czy piętnastu procent. Nieźle Hanks sprawdza się w tej krwiopijczej roli, do której charakteryzatorzy stosownie go upaśli, co i pod jego charakter wyimpostowali równie paskudny głos.
Wreszcie, wzruszająca końcówka filmu. Całość w ogóle jej nie zapowiada. Ale jest - i jest niesamowita. Przyznam, momentami trudno się było powstrzymać.
I wynikająca z wszystkiego konkluzja, iż tak naprawdę Elvis nie był szczęśliwym facetem. To szczęście towarzyszyło mu jedynie na scenie. To na niej czuł wolność i bywał sobą.
P.S. Podziękowania dla Tomka Ziółkowskiego za inicjatywę, chęci i towarzystwo.
P.S.2 Jest pewna poprawa; środek tygodnia, seans na trzynastą piętnaście, w jednej z sal Cinema City około trzydziestu osób. Wciąż jednak z utęsknieniem wspominam czasy wielkości kina i towarzyszącą mu wymarłą już profesję konika.
a.m.