środa, 1 czerwca 2022

mr. jones

Widziałem Counting Crows przed parunastoma laty w Chorzowie, przed występem The Police. Podobali mi się, pomimo iż przyszło grupie na pół mocy, za białego dnia, z dala od sceny i przy totalnym olewie publiczności. Dobrze bawiła się jedynie garstka zgromadzonych tuż przy scenie. Amerykańska muza, wiadomo. U nas zimno, a twórcy "Mr. Jones" z gorącej Kalifornii. Poza tym, żeby do rocka wtryniać bandżo lub mandolinę, a już w ogóle akordeon! Ten ostatni, w naszym pojęciu mogą jedynie gdańskie lub warszawskie kapele podwórkowe, albo ci od tego lidera z przymrużonymi oczkami, no jak im tam... Enej. Oj, ale mi teraz głupio, że sobie przypomniałem.

"Mr. Jones" wydaje się ich najbardziej znanym u nas numerem. Nie wiem, czy słusznie, czy nie, ale wiem, że go lubię. I skoro nie mogę go pod nic podpiąć do radia, to chociaż niech zagra tu, na blogowym papierze.
Najlepiej mieć to fajne coś na całym albumie ("August And Everything After"), ale my radiowcy lubimy również single. To zawsze dodatkowa atrakcja, bowiem obok kolejnej okładki, z reguły jeszcze coś pozaalbumowego - tutaj za wabik posłużyła extra akustyczna wersja "Mr. Jones". Od razu słychać inspiracje Neilem Youngiem czy Jayhawks. Ameryka panie, Ameryka.
Smutny kawał muzyki, spłodzony pod wpływem tragicznego finiszu Kurta Cobaina, stosownie uczuciowo zaśpiewany przez Adama Duritza. Bo nie zawsze można poradzić sobie ze sławą. Kiedy wszyscy cię uwielbiają, staje się to twoim przekleństwem.
Aż dziw, że album z tak niesamowitym songiem wzbił się na wysokie 4 miejsce Billboardu, a singiel nie był nawet w pierwszej setce.

a.m.