czwartek, 2 czerwca 2022

the big prize

"The Big Prize" to w sumie 1986 rok, pomimo iż płyta wydana na gwiazdkę 1985. Kręciła się w najlepsze w optymalnym dla siebie czasie.
I choć Honeymoon Suite zalicza się do glam metalu, to ten konkretny album stoi najczystszej krwi AOR'em i arena rockiem. Wspaniałe melodie, bogate aranże, eleganccy muzycy, zarówno w odzieniu, co posługiwaniu klawiszowo-gitarowo-perkusyjnym rzemiosłem. Niedziwne, że bez problemu namówili JethroTull'owego Iana Andersona, by ten 'posyczał' fletem w "All Along You Knew". Absolutnie olśniewający kawał najbardziej miękkiego heavy metalu. I byłby wcale nie gorszy nawet, gdyby zabrakło w nim trzonowego instrumentu flamingowego Szkota.
Dużo bogactwa; weźmy fanfarowe klawisze i zadziorną gitarę w "Bad Attitude", a przede wszystkim radiowe melodie: "Feel It Again", "What Does It Take", "One By One", "Once The Feeling" oraz "Wounded". A i też, uczuciowy i dopieszczony przytulnością finał "Take My Hand". Powinni tej płyty posłuchać fanatycy dawnych Magnum, Aldo Novy, Loverboy czy Glass Tiger. Koniecznie. Bez odkładania na później. Zaś, z uwagi na występowanie przyjemnie lekko ochrypłego wokalu (winyl też zgrzyta, więc żadna z tego maślanka) - Johnnie'ego Dee - współrzędnym pewnikiem byłby nad nim zachwyt u ewentualnych ostałych wielbicieli Johna Parra lub Johna Farnhama. Okay, Dee może tyciu mniej strzępi, jednak przy tej dwójce panów mało kto z szansami na czempionat.
Okładkę sporządził Rush'owy Hugh Syme. I co od razu rzuca się oczom, zupełnie tu odlegle do jego intrygujących grafik, często dorównujących fantazją Stormowi Thorgersonowi. Bo oto znajdujemy się przy Wodospadzie Niagara, w otoczeniu przypadkowej młodej pary oraz równie anonimowych turystów, wśród których obowiązkowy Azjata z aparatem foto. Ot, zwykłe zdjęcie w niecodziennych okolicznościach.
Jeszcze producent - Bruce Fairbairn. Gigant. Liga Mistrzów. Potężny inwentarz możliwości, kreacji, chęci oraz miłości do muzyki. Nigdy nie dawał sobą szarpać, to on zawsze prowadził w tańcu. Facio z najwyższej półki. Magik konsolety, tej samej wartości, co Bob Rock, Desmond Child czy Keith Olsen. Było ich nieco. Przy odrobinie wysiłku dopisałbym tu jeszcze z tuzin nie mniej mocnych nazwisk. Niestety połowy z powyższej czwórki nie ma już wśród nas. Świećcie moce nad ich duszami.
Z rozrzewnieniem wspominam czasy narodzin tej muzyki. W ogóle nieskrywanie rysuję tęsknotę do tamtych lat, choć wiem, że odeszły bezpowrotnie.

a.m.