Jakoś pod koniec maja odezwała się do mnie wrocławska promotorka muzyki flamenco, pani Katarzyna - i tutaj jej nazwisko tylko do mojego sekretarzyka. Zaoferowała kilka branżowych informacji, z czasem dosyłając do nich najnowsze CD Jesse'ego Cooka. Szkoda, że płyta dotarła nieco po występie naszych reprezentantów stylu, grupy Danza Del Fuego, bo może Nawiedzone Studio przyczyniłoby się do paru dodatkowo sprzedanych biletów wobec koncertu przewidzianego na niedawne 12 czerwca. Ale okay, może zatem otrzymaną płytą "Libre" Jesse'ego Cooka wywołam wilka z lasu, i to na jego ewentualny koncert Słuchacze Nawiedzonego Studia zorganizują jakiś autokar. Oby. Niegdyś ja sam takie koncertowe eskapady organizowałem - np. na krakowski, pierwszy w naszym kraju występ Camel, a i jeszcze później też na coś równie atrakcyjnego.
Jesse Cook - urodzony w Paryżu Kanadyjczyk, mieszkający w Toronto, starszy ode mnie o rok, a zatem, gdy ja byłem w siódmej B, on grał w nogę już z ósmą A. I choć w piłkę postawiłbym mu się klatą pod nos, to jednak muzycznie poległbym o całą długość Drogi Mlecznej. Gra Jesse'ego aspiruje do popularności na miarę Paco De Lucii, Larry'ego Coryella czy Al Di Meoli, a gdyby przyjrzeć się kolejnej jego fascynacji, czym muzyka klasyczna, warto by sięgnąć po wzorzec fantastycznego Juliana Breama. Niedawno zmarłego wirtuoza, w zakładce "classical" praktycznie niepokonanego.
Ale nie Francja czy Kanada stoją tu muzyczną ozdobą, a Hiszpania. Śródziemnomorski basen, iberyjski temperament oraz w całej okazałości na współcześnie przyodziane flamenco. Jak najbardziej czerpiące z tradycji, nieunikające jednak przymierzy z dzisiejszym brzmieniem. Od razu uspokoję, żadnych rozpędzonych bitów czy jakiejkolwiek agresywnej elektroniki. Niczego tutaj niechcianego nie znajdziemy. Jest gitara, najczęściej hiszpańska, do tego okazjonalne skrzypce, mandolina, wiolonczela, oczywiście perkusja, ale i syntezatory, plus parę odległych kulturowo instrumentów. Są jeszcze radość i pasja, a przede wszystkim muzyka emanująca chęcią odniesienia sukcesu. Żadne z tego nudne przebieranie po strunach, raz po raz przerywane hucznymi akordami, a pełne wysmakowanych aranżacji flamenco. Jakże dalekie od ewangelicznych pustosłowi znad tryskających bogactwem ołtarzy.
Zapadają w pamięć krótkie, trwające po dwie i pół minuty tematy "Updraft" i tytułowe "Libre", co też i sporo dłuższe, a okraszone wokalizą Kanadyjki Tamar Ilany "Onward Till Dawn".
Polecam posłuchać, choć nigdzie nie dostrzegłem dostępności tej muzyki w polskiej dystrybucji. Niestety ostatnio to coraz powszechniejsze zjawisko.
a.m.