sobota, 25 czerwca 2022

l'été indien

Do babiego lata jeszcze trochę, ale nie spieszmy się. Co nie zmienia faktu, iż o tym tytule kawałka Joe Dassina mogę słuchać bez względu na kalendarzowe okoliczności. No, może nie do końca wszystko tu Joe Dassina, aczkolwiek chyba nie obrazi się Toto Cotugno, iż "L'été Indian" przylgnęło do jego francuskiego kompana po piosenkarskim fachu niczym druga skóra.
Wielu z nas nazwisko Dassina skojarzy właśnie z "L'été Indian". Dopiero potem wyłaniać się będą inne tytuły, jak: "Le Jardin Du Luxembourg", "Les Dalton" bądź "Et Si Tu N'Existais Pas". Ta ostatnia pieśń to także jedna z najpiękniejszych melodii wymyślonych muzykalnością człowieka. A Joe Dassin posiadł niesłychany dar do śpiewania takich tematów. Był romantycznym i dosadnie przejmującym piosenkarzem, strasznie serio traktującym estradową misję, przez co również o stokroć ciekawszym od wielu koleżanek i kolegów po fachu.
Dramaturgia "L'été Indien" niesłychana. W tej piosence słychać całą letnią przyrodę oraz czuć pragnienie miłości. Jako dzieciak oczyma wyobraźni widziałem bezkresne pola żyta, głaskane lekkimi muśnięciami wiatru, oraz ją, ukochaną Dassina, w tym zbożu w zapomnieniu gdzieś biegnącą. Takie slow motion w ujęciu rozmarzonej kamery. Pędzące szczęśliwe dziewczę z zerwanym pękiem kwiatów, co pewien czas dostawianym do nosa. Tak to słyszałem. Joe Dassin genialnie pełnił tu rolę narratora. A, że natura idealnie wyimpostowała mu głos, tak też jego barwą wabił nie tylko płeć piękną.
Dassin podstawą, ale nie byłoby tej piosenki, gdyby nie chórzystki i ich namiętne "na na na", co też równie rozmarzone smyczki, no i ta niesamowita trąbka! - "... pójdziemy tam, kiedy zechcesz i będziemy się kochać nawet, gdy miłość umrze. Całe życie będzie takie, jak ten dzisiejszy poranek w barwach babiego lata...". Cudne. Do teraz nie potrafię ot tak raz tylko posłuchać i odstawić na półkę. Jeśli już dostawię ucha, muszę drugi i trzeci raz, a potem jeszcze ze dwie/trzy inne piosenki tego niesamowitego Francuza.
Nasz Tonpress wydał niegdyś pocztówkę dźwiękową. Było jakieś z kwiatkami zdjęcie, straszna monofoniczna jakość oraz strach dla igły, która po tym papierze ryła i niekiedy drżałem, czy go przedziurawi. Ale słuchałem, z reguły jednak nie myśląc o konsekwencjach. Na cały regulator. Aż pewnego dnia Jolka z bloku powiedziała: "ale ty masz fajne piosenki". To było jak przyjęcie orderu w klapę munduru. A potem jeszcze ktoś przy innej okazji zapytał: czy do harcówki mógłbym na dyskotekę przynieść parę płyt, bo słuchy chodzą, że mam ich trochę, no i, że takie dobre.
Singiel z 1975 roku. Poznałem jakiś rok, może dwa lata później, ale to przecież bez znaczenia. W przypadku życiówek czas nie gra roli.

a.m.