poniedziałek, 27 czerwca 2022

air supply

Australijska słodycz. Z której strony by nie spojrzeć, trudno to nazwać rockiem, choć od zawsze wtyka się twórczość dwojga tych pop'songowych dżentelmenów do pop'rockowej lub soft'rockowej szuflady, czy jakkolwiek innej, ale koniecznie jakiejś zmiękczonej odmiany rocka. Czyli dziedziny muzyki, o której szorstkość walczyli Jimi Hendrix oraz Janis Joplin, natomiast Air Supply stanowią jedynie za ułożony, dobrze wychowany duet od ekskluzywnych piosenek - skazanych na gustowne aranże, wokalne harmonie oraz nieprzesadnie śliczne, wręcz cukierkowate melodie. I w wielu miejscach świata do dzisiaj dają się sobą podziwiać, podczas, gdy w moim kraju, co już swego rodzaju tradycją, o taki rodzaj śpiewania upraszają się już tylko nieliczni.
Panowie Graham Russell (śpiew/gitara) oraz Russell Hitchcock (śpiew), plus obowiązkowo towarzyszący sekcyjny sztab z gitarami, basem i perkusją. Nawiedzony Andy nigdy nie ukrywał słabości do tego rodzaju muzealnego popu i zupełnie nie robi mu ewentualne niepodzielanie jego gustu.
Zachęcam entuzjastów musicali, choćby spod kompozytorskiej myśli niedawno zmarłego Jima Steinmana lub wielopłaszczyznowego, harmonijnego śpiewania, bliskiego np. estetyce Bee Gees. Inwentarz możliwości panów Russella oraz Hitchcocka przeogromny. Wysoka wartość energetyczna, a przy tym artystyczna, bez najmniejszej iluzji. Znaleźliśmy się w dziale muzyki dobrze rezonującej moim uczuciom, dlatego z żadnej strony nie wietrzę obciachu, a także pod ewentualny obstrzał nie ściskam potrzeby kolekcjonowania argumentów na swoją obronę.
Album "Now And Forever" jest jednym z trzech (obok "Lost In Love" oraz "The One That You Love"), który zyskał oszałamiające uznanie w Stanach, z ponad milionowym wynikiem sprzedaży i niemal połową jego zawartości porozrzucanej po towarzyszących singlach. Prestiżowych, co wypada dorzucić.
Początek lat osiemdziesiątych. Chyba nie mieliśmy prawa liznąć tych rytmów bliżej. Epoka stanu wojennego, śniegu i błota. Brakowało nam wszystkim uśmiechu, a przecież songbook Air Supply potrzebował sporo mniej smutnej oprawy niż ta nasza jedyna reprezentacyjna Sala Kongresowa. W tamtych czasach nie byłoby gdzie u nas pomieścić takiej muzyki. Z szykiem przedstawić, nadać kolorów, by nie straciła niczego ze swego promyku. Może dlatego omijały nas te piosenki. Ale myślę, że nie lubili ich także ci wszyscy napuszeni znawstwem rocka dwójkowo-trójkowi radiowcy. Wychowywali więc naród głównie na Zeppelinach, Genesisach i Claptonie, w przekonaniu jedynej ich słusznej wartości. Wszystko wystające poza szablon to już miałkie, bezwartościowe i odpuść sobie bracie.
"Now And Forever" namiętne, ciepłe, letnie. Wszystkie piosenki w objęcia ukochanej osoby, ale najbardziej znanymi pierwsze cztery od brzegu: tytułowe "Now And Forever" oraz "Even The Nights Are Better", "Young Love" i "Two Less Lonely People In The World". Każda singlowa i każda bijąca o sławę, głównie na amerykańskich, australijskich, kanadyjskich oraz nowozelandzkich listach. Przy czym, nie sugerujmy się nazbyt serio wytypowanymi do sławy przedstawicielkami. Promotorzy zawsze na te single coś muszą wybrać, a my po posłuchaniu całego albumu jesteśmy ustanowieni okazać zaskoczenie, dlaczego w nominacjach do siedmiocalówek poległy "Taking The Chance" bądź "Come What May". Wszak z nich identyczne ładniuśkie cośki, równie klasowo zaśpiewane oraz zinstrumentalizowane.
Cały album elegancki, wytworny, niemal przylegający do pachnącej odzieży, ciepłego pod stopami piasku i okolicznych szosowych palm. Dobrze tym piosenkom w wytwornym towarzystwie oraz przyjaznej atmosferze. Nie ma tu żadnych sprzęgów, rozwalania o woodstockowe deski gitar, nawet manifestowania love and peace, albowiem z tych piosenek już samo w sobie bucha dobrym światem, w którym poczujemy się bezpiecznie.
W Nawiedzonym Studio za emisję czegoś podobnego Słuchacze szybko by się ze mną rozprawili, jednak za tych kilka poniesionych tu słów odstrzału raczej nie przewiduję.

a.m.