środa, 1 czerwca 2022

diamond star halos

Odwołuję wszystkie niedorzeczności i pospieszne emocje, jakie na temat bieżących Def Leppard wygłosiłem w minioną niedzielę. Tak to jest, gdy mnóstwo piosenek, a czasu na ich posłuchanie ledwie na menzurkę. Przerosła mnie podaż, ale już wiem, że "Diamond Star Halos" jest przynajmniej dobre, a nawet jeszcze bardziej dobre. I coś czuję, że z czasem tylko będzie zyskiwać.
Zastanawiałem się, co oznacza albumowy tytuł? Nie dawało mi spokoju. Na szczęście Joe Elliott wyjaśnił. Chodzi o nawiązanie do hitu T. Rex "Bang A Gong (Get It On)", powszechnie identyfikowanego jako "Get It On". Pada w nim fraza: "... you've got a hubcap diamond star halo, you're built like a car, oh yeah!...". Elliott dopowiedział, że oczywiście jak najbardziej to hołd dla T. Rex, ale ukłony należą się również Davidowi Bowiemu oraz Mott The Hoople. No pewnie, że tak.
Mistrzunio w ogóle nieźle się otworzył komunikując, że dla niego "Diamond Star Halos" jest równie ekscytujące, co czasy wczesnych lat siedemdziesiątych, kiedy w jego domu pojawił się pierwszy telewizor kolorowy. Młodziutki Joe poświęcał mu sporo czasu, szczególnie na oglądaniu barwnych koncertowych występów oraz klipów lubianych artystów, jak Elton John, Fleetwood Mac bądź Eagles, którymi jeszcze do niedawna zachwycał się na czarno-biało. Doskonale go rozumiem. Dopóki nie nastała technika kolorowania starych filmów bądź dokumentów okresu wojennego, ja też myślałem, że dawny świat był tylko na szaro-buro, w dodatku jakiś taki zamazany, bez fonii, z całą masą paprochów czy innych brudów. I jakiś taki w nienaturalnym przyspieszonym tempie.
Mamy zatem udaną i całkiem długą płytę dawnych przodowników NWOBHM - aż piętnaście numerów, a w limicie nawet siedemnaście. Wypada się szybko nasłuchać, wyedukować w nowych refrenach, albowiem już 16 czerwca Leppardzi rozpoczynają wspólną trasę z Mötley Crüe po Stanach. Na początek Atlanta. Nawet, jeśli na podstawie zapowiedzi członków Lepps, nowych piosenek nie stanie za wiele na świeżo zarysowanej koncertowej setliście. Przede wszystkim ma być przebojowo, a więc wbija repertuar głównie okresu 80/90's. Sprawdzony i dający gwarancję sold out'owych występów.
Do trzech z ostatniej niedzieli numerów: "Take What You Want", "Unbreakable" oraz "Lifeless", chętnie na dziś dorzucę: "Kick" - ależ byłem głuchy, toż to fantastyczne coś!, "Goodbye For Good This Time" - śliczna ballada, też jej od razu nie dosłyszałem, plus rockery "All We Need" oraz "Gimme A Kiss That Rocks". Świetne. Będą hitami, prędzej czy później. Mówię Wam. Fani Lepps przekonają się do nich szybciej niż dawni Ruscy naszych dziadów do władzy ludowej.
Przychylam się również z coraz większym zawstydzeniem do wersji "Lifeless" z Alison Krauss. Nawet, jeśli - sorki Alison! - wciąż 'Joe only version' wydaje mi się znacznie fajniejsze.
Ciekawe, jak Alison, jako zaprzysiężona bluegrassówka, czuje się ostatnio w okowach rocka? U boku Def Leppard poszło jej całkiem całkiem, natomiast ubiegłoroczna unia z Robertem Plantem, doprawdy świetna.
Na minus albumu, tylko "Liquid Dust". Bezbarwne.
Brawa dla producenta Ronana McHugh. Przy wsparciu Def Leppard nie zgubił brzmienia grupy, a jeszcze dał radę z bogatym konglomeratem i selektywnością instrumentów, masą potrzebnych efektów, nie tracąc przy tym r'n'rollowego luzu oraz przestrzeni. Bo ta konkretna muzyka musi mieć duże płuca. No i jak wspaniale, że na każdym kroku towarzyszą Elliottowi 'te chórki'. Całość brzmi jak współczesne zionięcie ogniem dawnych stylowo Def Leppard. Jak dobrze, że wciąż z nami są, że nagrywają i koncertują, i że pomimo dostarczanych zdjęć, na których okulary i pokryte siwiznami skronie, budzące raczej skojarzenia z zatrzymanymi w kadrze pokoleniami Amerykanów czasów prohibicji, to jednak temperament jak z bieżni na setkę. 
Zastanawia mnie jeszcze, ile w tym dwa tysiące dwudziestym drugim da się wyciągnąć fizycznego nakładu z "Diamond Star Halos"? Niekiedy przeglądam współczesne efekty dawnych mocarzy i za niemal każdym razem skrywam twarz w dłoniach. Coraz częściej postrzegam przypadki wciąż jeszcze stadionowych wykonawców, których obecne nakłady płyt zjechały do lochów. Boli, gdy widzę, jak w latach z żalem minionych, jeden czy drugi album certyfikowano na pięć milionów sprzedaży, kolejny na siedem, a gdy lekko bywało gorzej, to rzadko poniżej miliona lub dwóch. No to w tym momencie sami sprawdźcie, Drodzy Państwo, jak to obecnie wygląda. Szczęka opada, gdy aktualne rankingi nie notują sprzedaży w milionach lub setkach tysięcy egzemplarzy, a coraz częściej wyrażają się do wręcz pierwszego miejsca po przecinku. No dobra, trochę żartuję, niemniej nie brakuje obok dawnych milionowych wykresów takich, z cyklu: album wydany w 2018 roku, ze sprzedażą 65,978 egzemplarzy. Taka dokładność aż boli. Bo narasta świadomość, że cały świat obkupił się w dzieło godne platynowego tronu nakładem sięgającym liczebności Gniezna. I to jest prawdziwe ziemskie nieszczęście, a my chcemy podbijać kosmos. 

a.m.