Przeczytałem, że "Top Gun Maverick" do tej pory zarobiło na siebie ponad pół miliarda dolarów, a na wczorajszym na piętnastą trzydzieści seansie w Cinema City pustki. Tylko my z Tomkiem i nasze dziewczyny. Cztery osoby, jeśli nie policzymy kinooperatora i pani otwierającej wrota po zakończeniu seansu.
Umierające kina. Co za czasy. Pandemia otworzyła drogę lenistwu. Wszystkie netflixy z klubrami w laptopach. Naprawdę te kurduplowate komputerki, bez dźwięki i emocji dużego ekranu, lepsze? Czy tak nisko upadliśmy, że z prawdziwym rozmachem konkurują jakieś wypierdki? Niech ktoś wytłumaczy, nie pojmuję.
I jeszcze ci najważniejsi - panowie Hans Zimmer i Harold Faltermeyer. Tego drugiego pamiętacie? Tak tak, to konstruktor przecudownego tematu "Anthem". Absolutnego muzycznego 'króla balu' pierwszej części misji Mavericka. I ta gitara Steve'a Stevensa, uciszająca zapędy wszystkich, którym wtedy wydawało się, że to oni po plecach poklepują innych. Jak dobrze, że filmowcy nie zapomnieli i dali temu kawałkowi drugie życie. Wciąż wzrusza, i chyba nie tylko mnie. Cóż za motyw! Jedno z najobłędniejszych ślizgów po strunach ever!
Jest jeszcze jedna powtórka - Kenny Loggins "Danger Zone". Kolejny killer'song. Nigdy się nie znudzi. I jeszcze dużo, dużo muzyki ilustracyjnej, zorkiestrowanej, pieczołowicie dopasowanej do różnych etapów całej tej opowieści.
Tom Cruise (czyli Maverick) ma swoje lata, ale to cały czas cholernie przystojny i uroczy, a jednocześnie niziuteńki facecik. Z tym nieodstającym czarującym uśmiechem, na który, gdybym był kobietą, poleciałbym w zapomnieniu.
Wątek sercowy jest, acz nieszczególnie rozbudowany. Tutaj interesująca Jennifer Connelly. Nie ma więc dawnej Kelly McGillis. Zestarzała się zbyt szybko, więc ponoć twórcy filmu nawet jej nie zaproponowali. Brutalne, ale u boku fajnego facia nikt nie szuka podstarzałej mamuśki.
Jest jeszcze Val Kilmer. Świetny, jak to on, choć już tylko w roli schorowanego i wkrótce umierającego admirała. A więc to jedynie rólka, subtelny epizod, a jednocześnie wspaniałe nawiązanie do pierwszego "Top Gun". Takowych jest więcej i fajnie je wyłapywać już na własną rękę. Nie podpowiem, nie wolno spoilerować.
Zapewniam, w dzisiejszym kinie nie ma gremialnego chrupania popcornu i siorbania w słomkę. W zamian bywa nastrojowo, przy dobrych głośnikach oraz ekranie oddającym masyw chmur, gór, wąwozów, kanionów, rzek i lasów, a więc miejsc, gdzie odbywa się znaczna część akcji Maverick'owego Top Gun. Przyjemnie popatrzeć na rozgrzane do czerwoności myśliwce, igrające z prawami fizyki i ludzką wytrzymałością. Wzruszająco też jest, a jakże. Nie ma obawy. Takich filmów nie robi się tylko dla twardzieli. Co jeszcze? Ano uśmiechniecie się i łezkę też uroicie. Macie to u mnie. Na mój, masowego odbiorcy gust, film świetny. Idźcie. Sami, albo najlepiej z paczką przyjaciół. Posłuchajcie starego druha Masłowskiego. I oszczędźcie sobie zadzierania nosa krytyków, nie czytajcie ich recenzji. Oni zawsze mają jakiś problem. Powszechnie wiadomo, miażdżące recenzje dobrze nakręcają spiralę biznesu. Tych piszących, rzecz jasna. Nie pojmuję tylko, dlaczego ich niezadowolenia wzbudzają szczególne zaufanie. Niech nikt nam nie próbuje burzyć dobrej zabawy. A tej "Top Gun Maverick" dostarcza na cały ekran. Misja, pasja, miłość, przyjaźń, zażyłość, rywalizacja, niebezpieczeństwo, dobre zakończenie. Niech młodziaki popatrzą, na czym to polega. W szkołach tego nie uczą. Niewiarygodne, że tak szybkie kino ich nie rusza. Wolą te głupiutkie na niby strzelanki w objęciach dżojstików. Tak nastało. Każdy ma swój świat. Ja wolę ten mój. Jak dobrze, że urodziłem się w sześćdziesiątym piątym ubiegłego stulecia. Nawet przez chwilę nie żałuję.
a.m.