W trakcie Nawiedzonego kolega Jarek Sobierajewicz, z którym niegdyś współpracowałem w Radio Fan (Jaro od lat już okupuje Eskę), zakomunikował o śmierci George'a Michaela. Od razu wiedziałem, że to prawda. Jarek, to profesjonalista, który nie robi żartów z poważnych spraw. Ścięło mnie w trymiga, a tu trzeba jeszcze było doprowadzić program do końca. Słuchając wspólnie muzyki z Nawiedzonymi poszukałem szybko w internecie, co nastąpiło. I raptem jest - oficjalna informacja na stronie BBC. Po chwili na moją tablicę wrzucił jej treść inny radiowiec (dziennikarz Merkurego) - Wojtek Bernard. O cholerka, to naprawdę się stało.
Nie napiszę niczego odkrywczego, czego by Państwo już nie wiedzieli, ale tych kilka słów od siebie...
George'a Michaela poznałem, jak większość z nas, za sprawą często emitowanych teledysków, w rodzaju "Club Tropicana" czy "Wake Me Up Before You Go Go", z których ten drugi podobał mi się szczególnie. Niósł wraz z sobą radość, młodzieńczość, fajną taneczną melodię, plus dobry wokal. Nawet w tamtych zamkniętych czasach na świat nasza telewizja emitowała go namiętnie. Choć głównym sprawcą całego zamieszania okazał się i tak nieoceniony wówczas Krzysztof Szewczyk, który w prowadzonej przez siebie "Wiideotece" nie szczędził tej piosenki, jak i kilku następnych. Ze zdecydowanym naciskiem na niezmordowaną "Last Christmas", którą zawsze lubiłem, lubię, i która nie tak, jak wielu innym, nigdy mi się nie znudziła. Zresztą, w ogóle podobali mi się Wham. Żałowałem, gdy ich drogi się rozeszły, bo wiedziałem, że panowie Michael-Ridgeley, współtworzyli trochę za krótko. No i co z tego, iż nie była to jakaś wielce napuszona muzyka, skoro leciutko wchodziła, niczym przysłowiowy nóż w masło.
Miałem w dawnych latach na osiedlu takiego bardzo przystojnego kolegę. Facet w późniejszym czasie nawet został modelem, a jego facjatę widywałem na przydrożnych bilbordach. Tenże kolega miał bardzo nadzianą mamusię, która prowadziła wziętą kwiaciarnię, więc gdy tylko przyszła mu ochota na coś, to pstryk, i miał. Pewnego razu oboje poprosili, bym zabrał ich na giełdę płyt. Zabrałem ze sobą kilka używanych winyli, by powymieniać się z giełdziarzami na nowe dla mnie tytuły, natomiast on i jego Mama, wybrali się z mocno nabitym portfelem. Kupili cztery nowiuśkie płyty od pewnego handlarza, który każdego tygodnia przywoził pieczątki z zachodu, i szczuł takich, jak ja. Mamusia Karola poprosiła o poradę, by nie wtopić, więc pomogłem znaleźć, co i jak. Nie pamiętam wszystkich zakupionych wówczas tytułów, ale dwa tak. Na pewno był pośród nich Julio Iglesias "1100 Bel Air Place" - a każdy tej płyty pragnął (kapitalny album), a także najnowszy album Wham "Make It Big". Absolutna wówczas nowizna, dosłownie jeszcze parząca. Zazdrościłem im, jak cholera. W nagrodę zostałem zaproszony później do ich domu na kawkę, ciasteczko oraz na posłuchanie nabytków. Z tym, że z racji włochatego białego dywanu w pokoju stołowym, buty tradycyjnie trza było zdjąć. Nie ukrywam przy tym, iż zawsze wolałem przed taką wizytą być uprzedzonym, by z rozpędu nie założyć podziurawionych skarpetek, co przydarza mi się nawet do teraz. Żona twierdzi, że fleja ze mnie. Od zawsze szwendam się po domu w podartych gaciach, na bosaka i w najbardziej wymiętolonych koszulkach.
Pamiętam, że Karolowi z racji tych płyt, w krótkim czasie podwoiła się liczba kolegów. O dziewczyny martwić się nie musiał. Te szalały już tylko na widok jego ładnej buźki. W przeciwieństwie do mnie, choć niby też narzekać nie musiałem.
W końcu przyszedł czas na solową karierę George'a Michaela. Bo tylko on, tak naprawdę się liczył. Co prawda Andy Ridgeley, też coś tam nagrywał, ale wiedzieli o tym już tylko nieliczni. Wszyscy skupiali się na nadchodzącej solowej propozycji przystojniejszej połowy tandemu Wham. No i zarazem posiadacza niesamowicie fajnego, pełnego namiętności głosu.
W jednym z "Wieczorów Płytowych" - nadawanych w radiowej Dwójce (wówczas jako Program Drugi Polskiego Radia) - zaprezentowano całą płytę "Faith" - z kompaktu. Było to wydarzenie. A dla mnie był to kawał wspaniałej muzyki. Szybko przestałem tęsknić do przeszłości. Wiadomym stało się, że od teraz będzie dużo lepiej. I przez chwilę nawet było. Album "Faith" był dziełem ogromnie zróżnicowanym. Otwierał go dający się od razu polubić tytułowy, rytmiczny i porywający "Faith", a w dalszej jego części świeciły pełnym blaskiem wykwintne i pełne namiętności ballady, jak: podszyta gospel/soulem "Father Figure", przesiąknięta klimatem retro "Kissing A Fool" czy najpiękniejsza w zestawie "One More Try".
Album jawił się jednak na pół-tanecznie, w dodatku ociekał sexy aurą, co pasowało do przez lata wypracowanego image'u Artysty. Stąd obecność tak fajnych piosenek, jak: "Hard Day", "I Want Your Sex", "Look At Your Hands" czy zwariowanego "Monkey". Ten ostatni został utrzymany w kimacie Wham, i był chyba ostatnią tak żywiołową i taneczną piosenką George'a. Reasumując, była to znakomita płyta pop, jakiej maestro już nigdy później nie powtórzył. I przyznam, że moja sympatia do jego muzyki także zaczęła po niej stanowczo topnieć, choć śledziłem jego losy, a i zakupiłem nawet kilka następnych płyt. Sporo też w założeniu pomijając.
Nawet w Polsce ukazały się dwa jego winyle. Pierwsze dwa solowe. "Faith" - w rok po światowej premierze opublikowały Polskie Nagrania "Muza", z kolei dwójkę "Listen Without Prejudice" wydała firma MJM (późniejszy kolaborant z polskim oddziałem Sony). I ta płyta mocno rozczarowała. Okazała się nudna, jak flaki z olejem. Zawierała niby kilka niezłych kompozycji, jednak George wydawał się jakiś taki bez wiary, bez entuzjazmu. Do dzisiaj za nią nie przepadam. Niedawny czas temu zrobiłem do niej kolejne podejście, jednak nie doczekałem końcówki.
Pamiętam oczekiwanie na mocno reklamowany "Older" (ostatecznie dwa piękne utwory: "Jesus To A Child" oraz "The Strangest Thing"). Powszechnie uznawany za szczytowe osiągnięcie artystyczne. Płytę już dużo lepszą i ciekawszą, choć ona także nie kupiła mego serca, tak i jak następna, będąca owocem wielu fascynacji, a i kompozytorów: "Songs From Last Century". Dałem się naciągnąć jeszcze na zakup kolejnej "Patience", jednak ta nie podobała mi się do tego stopnia, że szybko postanowiłem się z nią rozstać.
Z czasem zobojętniałem na twórczość tego bardzo fajnego wokalisty, choć okazjonalnie powracałem do starszych piosenek, które nadal potrafiły odpowiednio czarować.
Epizod z Queen uważam za interesujący, ale szczerze przyznam, cieszę się, że nic z tego na dłuższą metę nie wyszło. Wokalnie George był jak zwykle w porządku, jednak cała wokół tego otoczka, mocno żałosna. Tak, jak lalusiowaty Adam Lambert, który w moim odczuciu tak pasuje do Briana Maya i Rogera Taylora, jak ja do klimatów reggae.
Mimo słabnącej w ostatnich latach więzi z Georgem Michaelem, czuję się poruszony jego przedwczesną śmiercią. Ukuło me serce. Wyciągnąłem z szafy tych kilka płyt, i właśnie sobie po kolei przesłuchuję, przypominam. I myślę...
Dlatego nie napiszę teraz nic o zmarłym Ricku Parfitt'cie, ponieważ wymaga to osobnego omówienia, jak też przy okazji wyrażam smutek i żal po śmierci Staśka Wielanka oraz 64 artystów Chóru Aleksandrowa. Zamknijmy już ten rok - proszę.
P.S. Piosenka na dziś "Wild Is The Wind" z albumu "Songs From The Last Century". "...kochaj mnie, kochaj...".
P.S.2. Właśnie sobie przypomniałem trzeci z czterech zakupionych winyli przez Karola i jego Mamę. Robin Gibb "Secret Agent". Z genialnym hitem "Boys Do Fall In Love". No jasne!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"