Święta przeszły do historii, przed nami jeszcze Sylwester, plus powitanie Nowego Roku, a później jak zwykle - normalka. Dzień zaczął się wydłużać. Na razie niezauważalnie, ale sam fakt cieszy. Kolejną porą roku wiosna. Najpiękniejsza. Królowa pór roku. Czas dla zakochanych i kochających od dawna. Choć nie widzę przeszkód, by to ze sobą połączyć.
Po wczorajszym w kilku słowach wspomnieniu o George'a Michaelu, dzisiaj słówko o Ricku Parfitt'cie. Świat muzyki stracił tego wybornego gitarzystę w samą Wigilię. Co automatycznie definitywnie daje kres dalszym poczynaniom Status Quo. Trudno sobie wyobrazić Francisa Rossiego grającego r'n'rollowe boogie z kimkolwiek innym. Razem stanowili za gitarowy tandem od blisko pięćdziesięciu lat. Przy okazji budując najbardziej rozpoznawalną machinę w dziejach muzyki rockowej.
Rick Parfitt, to kolejny muzyk, który był ze mną od zawsze, dlatego jego śmierć jest równie bolesna, co tegoroczne pożegnania z Davidem Bowiem, Glennem Freyem czy Leonardem Cohenem. Nie umniejszając niczego wszystkim niewymienionym. Albowiem za rok 2016 lista bardzo długa.
W październiku grupa wydała album "Aquostic II: That's a Fact!", będący kontynuacją dwa lata wcześniejszego "Aquostic (Stripped Bare)". Zapamiętajmy, albowiem właśnie te nowe akustyczne wersje zespołowych przebojów, to ostatnie wspólne chwile Rossiego i Parfitta. Biję się w piersi za niedopuszczenie tych albumów do głosu w Nawiedzonym. W najbliższą niedzielę obiecuję posłuchamy.
Należę do epoki melomanów-dinozaurów, którym już także niezbyt wiele pozostało, dlatego staram się żyć na full, słuchając tyle muzyki, ile dusza pragnie, nie szczędząc przy tym wszystkiego, co życie podsuwa. Głupio byłoby przecież nie wykorzystać w pełni otrzymanego daru, jakim jest życie. Mam nadzieję, że Rick Parfitt tak właśnie do sprawy podchodził. Szczególnie, iż na fotkach koncertowych zawsze taki uśmiechnięty. Pomimo rysujących się siwizn, młody duchem, a na scenie roznosiło faceta po wszystkich horyzontach.
Jeszcze nie tak dawno temu komuś powiedziałem, że jednym z mych koncertowych marzeń, byliby Status Quo.
Muzycy nigdy w naszym kraju nie doczekali się zasłużonej sławy jaką byli otoczeni w wielu innych zakątkach świata. Choć, wierzcie Państwo lub nie, gdy rozpoczynałem przygodę z muzyką pamiętam, że nazwa "Status Quo" pojawiała się jednym ciągiem na ustach fanów rocka, tuż obok Led Zeppelin, UFO, Black Sabbath, Nazareth czy Uriah Heep. Była to grupa z najwyższej półki, i nikomu do głowy by nie przyszło, żeby ich zdyskredytować na rzecz niby lepszych Pink Floyd, Budgie czy tych, których wymieniłem jeszcze powyżej.
W latach 70-tych słuchałem ich muzyki z wypiekami na twarzy. Rozkręcałem płytę "Whatever You Want" na cały regulator, mając kompletnie w nosie ewentualnych wnerwionych sąsiadów. Chwytałem za imitujący gitarę liniał (w późniejszych latach tenisową rakietę) i biegałem po pokoju jak oszalały. Oczywiście stabilny taniec boogie opanowałem w rytmice do perfekcji. Mogłem stanąć obok trójki panów (bo jeszcze z nimi świrował basista Alan Lancaster) jako czwarty, i...
Kochałem się w "Whatever You Want" (genialny utwór tytułowy!!!), ale też szalałem przy innych albumach, typu: "Rockin' All Over The World", "If You Can't Stand The Heat..." i przy wyjątkowo fajnym "Never Too Late". Tego ostatniego doceniłem chyba tylko ja sam. Mam wrażenie, iż wraz nadejściem dekady 80's ludzie troszkę wyluzowali na ich punkcie. U nas - w Polsce, albowiem pozycja grupy np. na Wyspach Brytyjskich, nigdy nie osłabła. Nie przegoniły jej wszelakie new romantic, heavy metale, techno czy rapy. Piosenka (cover) "In The Army Now" w 1986 na szczęście też zrobiła swoje. Za jej sprawą wielu młodych ludzi sięgało z ciekawości po inne zespołowe kompozycje.
Francissa Rosiego uważa się za głównego wokalistę, ale to trochę niesprawiedliwe, wszak Rick Parfitt przecież także dużo śpiewał. W zasadzie łeb w łeb z Rossim. Co należy podkreślić. Tak więc, błędnie podaje się informacje o śmierci muzyka, jako tylko o gitarzyście. Gitarzyście i wokaliście - winno stać. Na ten stan rzeczy zapewne ma wpływ wyróżniający się zazwyczaj na pierwszym planie głos Rossiego, przez co Parfitt uchodzi jedynie za chórzystę. No, niby fakt.
Właśnie zdałem sobie sprawę, jak mam nieuporządkowaną dyskografię Statusów. To znaczy, wszystkie lubiane i uwielbiane płyty stoją u mnie od lat, lecz całkiem sporo do dzisiaj nie kupiłem. To także symbolizuje potęgę twórczą zespołu. Istniejącego i grającego nieprzerwanie. Ktoś zarzuci, że ciągle to samo i tak samo. No i co z tego, a AC/DC, Rolling Stonesi, bądź Chris De Burgh - przecie również. I za to ich właśnie kochamy. Za konsekwencję, za "ten" styl, za bycie sobą. Status Quo zostali powołani do grania boogie/r'n'rolla i grali go najlepiej na świecie. Jako jedyni, charakterystyczni i niepowtarzalni. Śmierć Ricka Parfitta wyrwała znaczący tryb z nierozerwalnego wydawać by się mogło monolitu. Oczywiście trudno zakazać pozostałym członkom grupy kontynuowania kariery, ale przyznacie Państwo, że trudno będzie się przyzwyczaić do osamotnionego na scenie Francisa Rosiego. Nawet, jeśli pojawi się równie dobry gitarowy wymiatacz, który niczym ja za młodu opanuje sztukę scenicznego boogie-bujania.
Dzięki Rick, że byłeś, a teraz brnij do świata lepszego...
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"