niedziela, 30 października 2011

COLDPLAY - "Mylo Xyloto" - (2011) -

 COLDPLAY - "Mylo Xyloto" - (PARLOPHONE / EMI RECORDS) -




Nie powiem, że cały świat, ale na pewno wielu z nas, czekało na tę płytę. Ja, na pewno tak, i to szczególnie. Nigdy nie ukrywałem się z wielką sympatią do Coldplay, a także nigdy nie bałem się powiedzieć, że trzeci album "X&Y", to ten mój ulubiony.  Przy całej miłości do wcześniejszych dwóch.  I nie pomnę ile pomyj za to na mnie wylano.  A to, że "Viva La Vida..." nie powaliła mnie w całości, to zespołowi wybaczyć było nietrudno, biorąc pod uwagę, że nawet największym zdarzają się dzieła średniejsze, bo o słabszych przecież w wypadku Coldplay, mowy nie ma. Zresztą, nie można skrytykować zespołu, który na "słabszej płycie" nagrywa także klejnoty ("Lost!", "42", "Viva La Vida" czy "Death And All His Friends" - a to już blisko połowa płyty).
Kiedy pewnego upalnego dnia, dowiedziałem się, że w jednym ze sklepów Poznania jest już nowy singiel z dwoma premierowymi piosenkami "Every Teardrops Is A Waterfall / Major Minus", urwałem się z roboty, by posiąść go jak najszybciej. A później każdą z piosenek przewałkowałem po kilkadziesiąt razy, by w końcu zaostrzyć sobie apetyt na całą płytę. Do tej niestety było jeszcze wiele długich tygodni. Jednak w końcu nadszedł i ten dzień. Lubię te chwile, gdy z zafoliowaną płytą ukochanego wykonawcy, zasuwam do domu co tchu i myślę tylko o niej. Nie obchodzi mnie wówczas już nic dookoła. Aż w końcu ten moment podniecenia, kiedy to płyta ląduje w odtwarzaczu, a jego licznik pokazuje ilość nagrań (aż 14 !!!) i ogólny czas (tylko 44 minuty i 14 sekund). Tu niestety niewiele, jak na trzy lata oczekiwania. A jeszcze, gdy się odliczy nieco wcześniej poznanego singla (7 i pół minuty), to pozostaje ledwie pół godzinki muzyki do ewentualnego pokochania. No, i oby! Zaczyna się jednak tak sobie. Tytułowe półminutowe intro przechodzi w piosenkę "Hurts Like Heaven". Raczej mało chwytliwą, choć pięknie zaaranżowaną i zagraną, tak na pocieszenie. To takie refreno-powtarzanie bez końca, i gdyby nie z lekka folkujący podkład i ta jedyna w swoim rodzaju dogrywająca gitara, to początek płyty bardzo przeciętny. Tuż po tym następuje dobrze wszystkim znane "Paradise". To obecnie drugi singiel z tej płyty.  I naprawdę piękna kompozycja, podlana troszkę elektroniką i zmysłową kaskadą smyczków. Chris Martin tutaj śpiewa tak jak lubię. Nieco leniwie i rozmarzenie. No i jeszcze do tego dochodzą fajne a'la stadionowe chórki, dodające takiego pozytywnego kopa. Niestety nie można już tego powiedzieć o kolejnych dwóch utworach: "Charlie Brown" oraz "Us Against The World". Pierwszy niby rozentuzjazmowany,  drugi balladowy, jednak w obu nie dzieje się nic szczególnego. Ot, po prostu ładne granie, ale żadna melodia płuc nie zatyka. Łapiemy jednak w tym momencie przysłowiowy drugi oddech, bo oto zaczyna się kolejne intro (blisko 50-sekundowe), a po nim "Every Teardrops Is A Waterfall", znane z pierwszego singla. Co tu dużo gadać. Piękna piosenka. Podlana szkockimi motywami spod znaku Big Country, pasowałaby nawet do jednej z pierwszych trzech płyt tamtego nieodżałowanego szkockiego zespołu. Jest to taka piosenka z gatunku tych, im dłużej tym bardziej na tak! Tuż później "Major Minus", a więc strona B tegoż singla. Początkowo miał to być rarytas tylko dla nabywców singla "Every Teardrops...". Jednak piosenka okazała się ponoć na tyle dobra, że dorzucono ją do całego albumu. Moim zdaniem, nie jest to żadne cacko, no ale skoro zespół uważał inaczej ... Kolejnym utworem jest ponad 2-minutowy akustyczny "U.F.O.". Może nawet i ładny, ale nie pozostawił na mym ciele pręg. Po nim następuje wręcz bitowy i roztańczony "Princess Of China", z gościnnym udziałem Rihanna'y, gwiazdy r'n'b/pop/dance. Chciałoby się dołożyć teraz zespołowi po łapskach co sił, ale nie można, bo to ładna i zgrabna piosenka, choć zdecydowanie wykraczająca poza bramy nazwy Coldplay. Podobno ten utwór ma być trzecim singlem. I czy nam się to podoba czy nie, to będzie hit. Zaraz po nim przeleciał mi obojętnie przed nosem "Up In Flames". Taka balladka z jednolitym akordem perkusji i dogrywkami fortepiano-gitarowymi. Typowa zapchajdziura, choć melancholicy wystawią mnie za te słowa na lincz. A po chwili kolejne półminutowe intro, które zapowiada finał płyty, w postaci dwóch pięknych kompozycji. "Don't Let It Break Your Heart". Ileż to minut trzeba było poczekać, by ponownie Coldplay zechciał pięknie zagrać. Z tą swoją sentymentalną gitarą a'la U2 oraz Chrisem Martinem śpiewającym niczym spod rajskich bram. To taki utwór, który mógłby wciąż grać i grać. A ten niestety po niespełna czterech minutach się kończy i pozostają nam tylko jeszcze ostatnie, i także niecałe, cztery minuty, przy dźwiękach fortepianu i smyczków, na tle których wokalista spokojnym i podniosłym śpiewem prowadzi nas do końca, dając jeszcze po raz ostatni dojść do głosu tej niesamowitej gitarze Jonny'ego Bucklanda. I to tyle. Tylko tyle i aż tyle. Piąta płyta Coldplay dobiegła końca. Nie była ona tak piękna jak dzieła trzy pierwsze, ale nie obniżyła lotów niesławnej "czwórki". Przyniosła nam porcję ładnej muzyki, która momentami niebezpiecznie zaczyna zmierzać w stronę przesadnego kiczu. Myślę sobie, że troszkę mi ten Coldplay niewłaściwie wydoroślał. Ta płyta pokazuje bowiem, że muzykom zaczyna być bliżej do świata bogatych gali i próżniactwa, zamiast do życia na ideowym uboczu. Co zrozumieć nawet nie jest zbyt trudno, lecz żal za "dawnym" pozostaje.
P.S. Podobno album jest historią opartą na prawdziwej miłości Chrisa Martina, lidera zespołu. Zaznaczyć należy, że miłości szczęśliwej. A tytuł płyty można rozszyfrować jako imiona bohaterów, Mylo i Xyloto. Tylko zabijcie mnie, kto jest kto.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl