sobota, 7 stycznia 2012

WISHBONE ASH - "Elegant Stealth" - (2011) -

WISHBONE ASH - "Elegant Stealth" - (ZYX MUSIC) -  ***4/5



Kiedy rzucimy w gronie poddziadziusiałych r'n'rollowców (bo jako podtatusiali już dawno przecież wyrośli) nazwę Wishbone Ash, to na ustach wszystkich pojawią się tytuły, takie jak: "Phoenix", "Persephone", "Valediction", "Errors Of My Ways" czy "Everybody Needs A Friend". Oczywiście, jeszcze i z dziesięć innych arcydziełek, pochodzących z najlepszych pierwszych pięciu płyt. Sam noszę w sercu te utwory i wracam do nich tak często jak to tylko możliwe. Niestety, zarówno ja, jak i większość fanów Wishbone Ash, uważało, że na późniejszych płytach, brakowało w ich muzyce wiele dobrego, czy wręcz czegokolwiek. Ponadto uważam, że ostatnią fajną płytą, taką w całości (ale już nie genialną), była "No Smoke Without Fire" (1978). Są również i rzeczy, w których należę do absolutnej mniejszości, bowiem bronię pełną piersią jeszcze uroczej płyty "Just Testing" (1980) , i naprawdę niezłej, a powszechnie wręcz wykpiwanej "Number The Brave" (1981) - jedynej z Johnem Wettonem na basie, tak przy okazji. Później już najczęściej bywało źle, i bardzo źle. Choć bywały wyjątki i lekkie zwyżki formy, jak na przykład na albumie "Illuminations" (1996), gdzie grupa leciutko zbliżyła się do czasów chwały.  Z tym, że nie do tego stopnia, by popaść w jakąś euforię. Natomiast zdarzył się w latach niedawnych jeden cud, a konkretnie, na wręcz słabej płycie "Bona Fide" z 2002 roku, grupa nagrała genialny !!! utwór "Faith, Hope And Love". Śmiem twierdzić, że to jedna z najcudowniejszych kompozycji w dziejach zespołu. Był to, jak się okazało, tylko miły (i jedyny niestety) wypadek przy pracy, bowiem na dwóch kolejnych albumach, ponownie powiało grozą i uczyniło katastrofą. Do tego stopnia, że zacząłem się już bać słuchać kolejnych produkcji sygnowanych tą zasłużoną nazwą. Mówiąc językiem sportowym, grupa, która niegdyś była w czołówce ekstraklasy, przez lata spadła do poziomu ligi okręgowej, a czasem i wręcz amatorskiej , z jakąś wypożyczoną salą do treningów. Przykro było patrzeć, jak grupa wypala się z każdą kolejną chwilą. I kiedy już można było postawić na muzykach definitywny krzyżyk, ta dostała jakiegoś olśnienia. Niespotykanego i wręcz niewiarygodnego, przygotowując w ciszy i bez szumnych zapowiedzi, album tak wspaniały, że do teraz nie mogę się otrząsnąć jak to w ogóle możliwe. Odliczając średnie dwa utwory na samym jego końcu (nie licząc ukrytego, a jest nim remix "Reason To Believe"), a także trochę nudnawego, choć w miarę urokliwego "Searching For Satellites" (ładny klimat, ładna gra muzyków, lecz do bólu nic się tutaj nie dzieje), reszta złotem się jawi. Choć należy wyróżnić mimo wszystko, ładną gitarę w jednym z owych dwóch końcowych utworów, konkretnie w "Migrant Worker". Kompozycje nabrały dawnego polotu, pasji, gitarowej wirtuozerii (wspaniałe gitarowe dialogi Powella i Manninena), czaru, no i tych magicznych melodii, niesionych ku górze z każdą sekundą. Każdy, kto zna "The King Will Come" czy "Throw Down The Sword", zapewne wie, co mam na myśli. Już od pełnego werwy  "Reason To Believe", który otwiera całość, płyta ogromnie wciąga z każdą kolejną chwilą. A co najważniejsze, uroczo przenosi słuchacza do lat 70-tych, czego nie dokonali ci panowie od ponad trzydziestu lat. Warto także dodać, że w instrumentalnej kompozycji "Mud-Slick", na organach Hammonda zagrał Don Airey (obecnie muzyk Deep Purple), który w tej kompozycji dominuje pod każdym względem. Odnosi się wrażenie, że komponując ten utwór Muddy Manninen, od razu wiedział, że sprezentuje go Airey'owi.
Po tylu latach nadwyrężania zaufania fanom Wishbone Ash, trudno będzie uwierzyć, że mają oni w tej oto chwili, szansę spotkać się z płytą godną tej zasłużonej dla rocka nazwy.  Dlatego, żadne nawet najbardziej euforyczne słowa, nie będą w stanie ich zachęcić, a raczej tylko konkrety. W takim układzie, polecam "niewiernym tomaszom", przygodę choćby z pierwszymi pięcioma kompozycjami , według porządku albumu, i to niech będzie na tzw. pierwszy rzut, a na drugi, wspomnianą "Mud-Slick" i następującą po niej, kapitalną blisko 8-minutoiwą kompozycję "Big Issues". Tutaj panowie grają, jakby to miał być ostatni utwór w ich życiu.  Jeśli tych siedem utworów nie przypadną fanom starego Wishbone Ash do gustu, to ja nie nazywam się Masłowski, a na Mazurach wylądowali Marsjanie. I żeby było jasne, nie próbuję nikomu wmówić, że to "Argus II" lub "Pilgrimage Vol.2", a tylko tyle, że po cierpiętniczych latach tułaczki, wreszcie Wishbone Ash zagrali w swoim wielkim stylu.

P.S. Ktoś powie, i co ty mi tutaj bratku zachwalasz? Płytę z wytwórni ZYX Music, Bernarda Mikulskiego? Tego, od specjałów italo disco lub elektronische deutsche szajs mjuzik? Cóż, czasy się zmieniają, ludzie też, a poza tym, nie widzę już przy logo wytwórni nazwiska owego didżejo-spec-dżentelmena.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl