NARADA MICHAEL WALDEN - "The Nature Of Things" - (WARNER BROS. RECORDS) -
Jeśli potrzebujecie fajnej płyty na karnawał, a wszech ogarniająca rąbanka doszczętnie wysuszyła wasze uszy, i uodporniła na dobry smak, to otwórzcie się na mało znaną u nas płytę, kapitalnego kompozytora, producenta i muzyka (perkusistę) Naradę Michaela Waldena. O ile w ogóle, wypada odmieniać jego długie nazwisko. Płyta, którą pragnę polecić, jest ósmą w niedużej dyskografii artysty.
Nawet, jeśli jego nazwisko nie wszystkim wyda się znane, to proszę mi wierzyć, że niejeden z was, posiada w swoich zbiorach płytowych , mnóstwo muzyki, która wyszła spod jego pióra, bądź konsolety.
Dzisiaj ten pan jest już ustatkowanym 60-latkiem, lecz w chwili wydania tego albumu ("The Nature Of Things"), był jeszcze bardzo młodym muzykiem, który już wiedział do czego dąży, i co chce osiągnąć. Dzisiaj Narada Michael Walden, to człowiek instytucja. Podziwiają go, jak i pragną z nim współpracować najwięksi ze scen szeroko pojętej muzyki rozrywkowej. Od disco, przez soul, po samego rocka. Dla przykładu, Walden współpracował w przeszłości, choćby z Arethą Franklin, czy Alem Jarreau, by z drugiej strony stanąć u boku Roberta Frippa, na jego płycie "Exposure", a także współtworzyć z nieżyjącym już od ponad trzydziestu lat, gitarzystą Deep Purple - Tommym Bolinem. Jak i praktycznie, zrealizować niemal w całości, smakowitą płytę "Junction Seven" Steve'a Winwooda. Pomimo tego, iż niejeden z muzyków marzy o towarzystwie Waldena na swoim dziele, sam Walden, kiedy jeszcze realizował własne płyty, także zapraszał mnóstwo gości, realizując często wysokiej klasy albumy, które choć zdobywały laury i uznanie, nie sprzedawały się w gigantycznych ilościach. Choć tutaj przystanę, bowiem już nie pamiętam dokładnie, ale dwie lub nawet trzy płyty, miały status platynowych i złotych, co zaprzecza moim nieco wcześniejszym słowom. Większe wszak uznanie Walden zyskał jednak jako producent lub kompozytor u innych, niż u samego siebie.
Płyta "The Nature Of Things", zawiera osiem kompozycji. Po cztery na stronach. Piosenki tutaj zawarte, ewidentnie chyliły się ku muzyce tanecznej, lecz wszystko trzymało się granic dobrego smaku. Co tam dobrego smaku, to było swoiste mistrzostwo świata. Jak na 1985 rok, to Walden kosił konkurencję, jak się da. Co prawda, sporo było tutaj komputerów i elektroniki, lecz nie przyćmiewały one szlachetnych instrumentów, jak gitary, skrzypce, saksofon, itd... Już sam początek albumu podrywał ciało do tańca. Utwór "That's The Way It Is", oparty na spokojnej zwrotce, śpiewanej przy pomocy instrumentów klawiszowych i basu, raptem przechodził do witalnego refrenu, w którego tło umiejętnie wkomponowano soulującą gitarę. Spokojnie to nagranie mogło konkurować z tamtejszymi produkcjami Michaela Jacksona. A i sam Mistrz, by się tego nie powstydził. Po tak kapitalnym początku, wiadomym było, że będziemy mieć do czynienia z żywą płytą, która nie pozwoli naszym nogom odpocząć i zasiąść przy stoliku pełnym kalorycznych obfitości, nawet na chwilę. Później nastąpił tylko troszkę spokojniejszy (ale także taneczny) "High Above The Clouds". Był to bardzo romantyczny kawałek, w którym podczas tańca mieliśmy czas na poflirtowanie z partnerką. A jako trzeci utwór, pojawił się radosny "Gimme, Gimme, Gimme". Tę piosenkę Walden zaśpiewał w duecie z Patti Austin. Był to, przy okazji, jedyny singiel z tej płyty, który w zwrotce prowadził ponownie klimat a'la Michael Jackson, by w refrenie zaprosić do najweselszych zakątków Afryki. No i ta kapitalna partia saksofonu, która rozszalała się na moment w drugiej części kompozycji. Pierwszą część płyty zamykała najmniej efektowna kompozycja "Live It Up", którą ratował bardzo radosny nastrój i świetna gra muzyków. W tym basisty Randy'ego Jacksona, którego znamy choćby z grupy Journey, a który to zagrał tutaj na całej płycie Waldena. Skoro już tak go zachwaliłem, trudno nie docenić także wybornej solówki gitarowej Raya Gomeza, który potrząsnął strunami niczym heavy metalowiec.
Drugą stronę płyty, rozpoczynała kompozycja tytułowa, w której nawet pojawiły się skrecze, i to dość dotkliwe. Poza tym, w monotonny rytm klawiszy wbijał się śpiew Waldena, nieźle hipnotyzując, lecz nic poza tym. Jedyne co fajne w tym nagraniu, to dwukrotne wejście klawiszowego solo. Gdyby je zagrać na Hammondach, to pasowałoby do wczesnego Carlosa Santany. No, i jeszcze fajna solówka na gitarze, ale zbyt krótka, na całe nieszczęście. Po tym nieco przynudnawym fragmencie płyty, nastąpiły dwie bardzo udane piosenki. Mianowicie, "Suspicion", mająca w sobie sporo ze starej szkoły soul-disco, w stylu Tavares czy Earth, Wind & Fire. Niby to taka rąbanko-bujanka, ale świetnie nadająca się do tańca. Tuż po niej, pojawił się bardzo chwytliwy "Dancin' On Main St." Że to nie stało się hitem..... Ostatnim utworem było "Wear Your Love", mający w sobie elementy gospel (te kościelne murzyńskie chórki), jamajskiego reggae, i takiego dance'u w stylu Laid Back. Troszkę to było koszmarne, ale na stronie A tegoż albumu, także najgorszym utworem był ten ostatni. Pomimo kilku zgrzytów, czy wręcz nachalnych kiczów, płyty słuchało (i wciąż słucha) się fajnie. Dzieło to, pomimo upływu tylu przecież lat, może dzisiaj zawstydzić niejedną współczesną taneczną produkcję. Reasumując, nie jest to muzyka, którą mają się zachwycać "znawcy" talentów Jimmy'ego Page'a, Jimiego Hendrixa czy Jima Morrisona. To porcja muzyki typowo użytkowej, która także bywa sztuką, co nie zawsze wszyscy rozumieją. Szczególnie w kraju, w którym nauczono nas podziwiać tylko smutnych, natchnionych lub spoconych do ostatniego tchu. Którym i ja także hołduję, lecz nawet jako najbardziej zagorzały fan rocka, lubię udać się czasem do świata ogólnie pojmowanej rozrywki.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)
nawiedzonestudio.boo.pl