BOB WELCH - "French Kiss" - (CAPITOL / EMI) - *****
Dawno już nie pisałem o żadnej ciekawej płycie z przeszłości, której niebawem posłuchamy sobie w "Nawiedzonym Studio". Kto wie, może i nawet jutro?
Dzisiaj na ruszt biorę wspaniały debiutancki album Boba Welcha, "French Kiss". Debiut solowy rzecz jasna, albowiem Welch wcześniej był muzykiem w grupie Fleetwood Mac, z którą to nagrał pięć płyt. A było to w latach 1971/74. Ten okres u Fleetwoodów, powszechnie uważa się za najgorszy. Cóż, świat pełen jest niesprawiedliwości. Welch, który sporo komponował, a jego mózg zalewał się całą masą świeżych pomysłów, troszkę cierpiał w zespole, w którym często musiał sztywno trzymać się pewnej (bluesowej) formuły. Postanowił w końcu zrobić coś po swojemu, i od 1975 roku sporo komponował na własny rachunek, jednak długo coś nie mógł wydać pierwszej solowej płyty. Aż w końcu udało się i pod koniec 1977 roku, trafił do sklepów krótki zbiór w sumie aż 12 utworów, którego łączny czas, niestety ledwo przekraczał 36 minut muzyki. Sam Welch, mający przychylność i wsparcie ze strony wytwórni Capitol, nie spodziewał się chyba, że niebawem odniesie tak spory sukces, że zaważy on na losach jego samego, mianowicie zniszczy go już na samym początku solowej kariery. Album "French Kiss" uzyskał status Platyny, rozchodząc się w ponad milionowym nakładzie. Muzyk później bardzo starał się zbliżyć artystycznie i komercyjnie do "French Kiss", jednak wypalił się pomysłami do tego stopnia, że nigdy nie był w stanie nawet się otrzeć o tą jedyną wspaniałość, pomimo iż dwie następne płyty, nie były przecież złe.
Ale powróćmy do samego albumu "French Kiss". Wszystkie piosenki na tę płytę skomponował w pełni Welch, a wśród muzyków zaproszonych do jej realizacji, poza perkusistą Alvinem Taylorem, pojawili się sami przedstawiciele Fleetwood Mac. I tak, na perkusji zagrał Mick Fleetwood, na gitarze i w chórkach pojawił się Lindsey Buckingham, a także Christine McVie, która poza kilkoma partiami wokalnymi, zagrała na instrumentach klawiszowych.
Wszystkie piosenki były średnio trzy/minutowcami, za wyjątkiem niespełna dwuminutowej "Lose My Heart" i króciutkiej ponad 40-sekundowej miniatury, która była łącznikiem pomiędzy pierwszym a trzecim utworem na stronie B albumu. Całość, była zbiorem efektownych, nowoczesnych (jak na tamte czasy) i po prostu chwytliwych piosenek, w których pobrzmiewały echa wszystkiego co wówczas było modne, ale trzymało się granic dobrego smaku. Welch żonglował pomiędzy rockiem (solidne akordy gitarowe), a muzyką disco. Przy czym zadbał również o efektowne aranżacje smyczkowe, których dokonał zaproszony na tę sesję Gene Page. Muzyka idealnie nadawała się zarówno do słuchania, tak samoż i do tańca. Zdaję sobie sprawę, że pisząc o połączeniu rocka z disco, mogę u co niektórych, wywołać dreszcze, lecz proszę mi wierzyć, że ta mikstura okazała się rewelacyjna. Na płycie nie było nawet najmniejszej kuchy i słucha się jej po dziś dzień, wyśmienicie !
Jako ciekawostkę dodam, że otwierająca całość zgrabna i na pół taneczna , seksowna ballada "Sentimental Lady", została skomponowana, gdy Welch był jeszcze muzykiem Fleetwood Mac, a sam ten utwór miał stać się kompozycją zespołową. Może i dobrze, że Welch poczekał, dopracował ją należycie, czyniąc z niej wielki przebój tegoż właśnie albumu, i jeden z najwspanialszych utworów roku 1977. Przebojami, nieco mniejszego kalibru, stały się jeszcze "Hot Love, Cold World" oraz otwierający drugą część płyty "Ebony Eyes". Pomimo, iż przepadam za tą płytą absolutnie w całości, to ukochanym nagraniem pozostaje od zawsze "Easy To Fall", który być może nie jest czymś szczególnym, ale ja mogę go słuchać na okrągło.
W Polsce ta płyta nigdy nie znalazła większego uznania. Nigdy także nie spotkałem żadnej jej recenzji w rodzimej polskiej prasie, jak i także jakichkolwiek zachwytów nad twórczością Boba Welcha. Po prostu przyszło nam żyć w kraju, w którym Fleetwood Mac kojarzy się tylko, albo z Peterem Greenem, albo ewentualnie z (genialną!!!) płytą "Rumours" (1977), bądź także genialną !!!, ale już z nieco innej beczki płytą "Tango In The Night" (1987). No tak, tylko poza nazwą zespołu, z tymi rzeczami Bob Welch nie ma przecież niczego wspólnego.
P.S. Spójrzcie na tę dziewczynę obok Welcha. Hmmm, palce lizać!
P.S.2. Mój egzemplarz winylowy jest już mocno wysłużony, ale i tak nie ja go doprowadziłem do takiego stanu, kupując go w końcu niegdyś z drugiej ręki. A być może i nawet z dziesiątej, sądząc po stanie okładki.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)
nawiedzonestudio.boo.pl