ROGER CHAPMAN - "Techno-Prisoners" - (1987 RCA / BMG ARIOLA) -
To popowe wcielenie, jednego z najbardziej charakterystycznych głosów w historii rocka, które to z rzadka było akceptowane właśnie przez konserwatywnych wielbicieli rocka. A konkretniej, dawnych fanów zespołu Family, którego liderem, był Roger Chapman w latach 70-tych. Smutnym pozostaje fakt, iż w Polsce nazwisko tego artysty, kojarzone jest tylko za sprawą przeboju "Shadow On The Wall" (kapitalnego zresztą!!!) , pochodzącego z bestsellerowej płyty Mike'a Oldfielda "Crises" (1983). Nigdy grupa Family nie cieszyła się u nas, choćby najmniejszą popularnością, podczas gdy na świecie była to formacja bardzo lubiana, znana i szanowana. Że o późniejszych wyczynach Chapmana z grupą Streetwalkers czy solowymi poczynaniami, już nie wspomnę. A ciekaw jestem, czy fani Iron Maiden wiedzą o tym , że Roger Chapman miał w swoim czasie za bębnami samego Nicko McBraina, który później stał się członkiem Iron Maiden? Pewnie za chwilę wejdą do jakiejś encyklopedii i szybko napiszą, że wiedzieli. A guzik, nie wiedzieli!!! W swoim czasie sprawdziłem to osobiście, wyrywkowo przepytując takich "znawców". Cóż, często się wściekam, widząc, że nędzna edukacja muzyczna w naszym kraju, doprowadziła tylko do gloryfikacji gigantów, takich jak: Pink Floyd, Black Sabbath czy Deep Purple, zapominając kompletnie o wszystkich innych. Trudno się dziwić, że młodzi ludzie poszukujący ciekawych winyli, nie potrafią o nic innego zapytać, jak tylko o tych kilku czy kilkunastu wykonawców.
Powróćmy do Rogera Chapmana, a konkretniej do albumu "Techno-Prisoners", wydanego w 1987 roku, bowiem solowych płyt artysta ten jednak "trochę" wydał!
Był to dla Chapmana bardzo nieciekawy okres, pomimo iż miał podpisany kontrakt w wytwórnią RCA. Ta jednak nie była zainteresowana wydaniem tego albumu, widząc, że ostatnie jego solowe poczynania, mówiąc najdelikatniej, nie cieszyły się specjalnym uznaniem. O ile muzyk śpiewał wciąż wspaniale, tym niesamowitym rozwibrowanym głosem, a do tego mającym w sobie wciąż wiele z niepokoju i mroku, o tyle publiczność wolało go w repertuarze stricte-rockowym. Chapman jednak zaaksperymentował z całą baterią muzyki elektronicznej, która zresztą w muzyce pop stała wówczas w Europie twardo na obu nogach. A że taka muzyka podobała się najbardziej u naszych zachodnich sąsiadów, to wytwórnia RCA (przy koncernie BMG Ariola) powzięła decyzję o wydaniu "Techno-Prisoners" tylko w Republice Federalnej Niemiec. Z opcją, że gdy tam osiągnie sukces, zostanie wydana także i w kilku innych krajach Europy. Dziś już wiemy, że tak się nie stało, pomimo iż honor tego tytułu uratował nośnik płyty kompaktowej, dzięki któremu kilka lat później płytę wznowiono. I ocalono na jakiś czas od zapomnienia. Dzisiaj o tym dziele nie pamięta już prawie nikt. Dlatego postanowiłem o nim przypomnieć. Jeśli ktoś potrafi się otworzyć na ładne piosenki, w wykonaniu rockowego, pełnego żaru głosu, a nie jest zamknięty tylko na krainę otaczających go gitar, to w tej płycie powinien znaleźć sporo dla siebie. A jest tutaj kilka kapitalnych melodii, a także i rozwiązań harmonijnych czy kompozycyjnych. Wiem, może trochę razić dzisiaj brzmienie elektronicznych instrumentów z tamtego okresu. No, mój Boże, to był rok 1987, i tak się wówczas brzmiało. Poza tym, nie podchodźmy do sprawy śmiertelnie poważnie, wszak to tylko rozrywka. Nie wszystko od razu musi śmiertelnie poważnie wchodzić do kanonu muzyki, jak napuszone dzieła Wagnera, Bacha czy Schumanna. Albo jak w rocku, tylko ambitnie poruszać się po polu wyznaczonym przez King Crimson, Yes, ELP czy Pink Floyd.
Na "Techno-Prisoners" mamy 9 kompozycji, z podziałem, 5 na stronie A, i 4 na stronie B. Warto dodać, że w wersji winylowej każda z owych stron, miała swoją nazwę, mianowicie strona A nazywała się - "Tech-One", a strona B - "Tech-Two". Wbrew tytułowi albumu, nie było to żadne techno! Płyta brzmiała nowocześnie i stylowo jak na tamte lata, przez co tytuł miał to mocno zaakcentować. Poza tym, produkcją płyty zajęli się dwaj giganci, bracia Bolland (Rob i Ferdi). Tak, tak, to ci co popełnili jeden z największych hitów lat 80-tych "In The Army Now", na którym to fortuny dorobili się wcale nie oni, a Brytyjczycy ze Status Quo. Niemniej bracia Bolland, mieli spore doświadczenie, wydając dużo płyt, które cieszyły się co prawda uznaniem głównie w Niemczech, ale i także produkowali niezliczoną ilość nagrań , choćby dla takich sław, jak: Falco, Samantha Fox czy nawet Suzi Quatro. To oni stanowili o głównym brzmieniu "Techno-Prisoners", będąc poza rolą producentów , także i muzykami (instr.klawiszowe, syntezatory, programowanie, perkusja, a także i śpiew). Chapman jednak nie chciał, aby cały album został zdominowany przez instrumenty "mało-rockowe" i postanowil zaprosić kilku weteranów z krainy rocka, jak choćby mistrza gitary Alvina Lee (lidera Ten Years After) czy klawiszowca Tima Hinkleya, ze znakomitej, aczkolwiek także praktycznie u nas nieznanej grupy Jody Grind.
Album rozpoczynał przebojowo brzmiący (no i te egzotyczne chórki!) "The Drum", który pogodnie wprowadzał słuchacza w całą jego zawartość. Jednak, o ile ucho nastawione na listy przebojów zacierało ręce, o tyle zapewne ambitni rockmani uciekali gdzie popadnie i zapewne nie mogli się już doczekać następnego w kolejności "Wild Again", w którym to właśnie pojawili się m.in. powyżej wspomniani Alvin Lee oraz Tim Hinkley. To jednak także był pop, ale już taki nieco ambitniejszy, bowiem syntezatory były tylko tłem dla bluesującej gitary mistrza A.Lee, a i sam Chapman zaśpiewał bardzo swobodnie. Bez tej swojej charakterystycznej nerwowej maniery. Właściwie, tak troszkę w stylu B.B.Kinga czy wyluzowanego Steviego Ray Vaughana. Ta blues-piosenka mogła się podobać, choć na dłuższą metę nieco raziła monotonią. Najlepsze wciąż jednak było przed nami, bowiem następny i trzeci w kolejności na płycie numer, to była już zupełnie inna bajka. A było to kapitalne nagranie tytułowe. Motoryczny łomot komputerowy i pięknie przebierająca gitara, a na ich tle, ten niesamowity mocny głos Chapmana. Pełen wściekłości i pasji. Tak , jakby chciał walnąć pięścią w stół, no i te zblazowane, aczkolwiek przyjemne chórki. Do tego kapitalna melodia, która mogła spodobać się miłośnikom Oldfieldowskiego "Shadow On The Wall". Słowem, bomba hit! Ale hitem to nigdy nie było. Szkoda. Tuż po nim, nastąpił rewelacyjny , ponad 6-minutowy "Black Forest". Była to mocna i nastrojowa ballada, o podniosłej atmosferze, ponownie kapitalnie zaśpiewana przez naszego maestro. Należy pochwalić tutaj, genialne solo gitarowe Lexa Bolderdijka, które grało aż do samego końca utworu. Po tej balladzie następowała kolejna ballada, która to przy okazji zamykała stronę pierwszą albumu. Była to powolna i niespieszna pieśń, opracowana oszczędnie, głównie na gitarę prowadzącą, perkusję i leciutko dogrywający bas. Ta bardzo ładna piosenka nie miała żadnych szans na stanie się przebojem, ale dla rozemocjonowanych balladzistów miała wartość samą w sobie. Druga strona rozpoczęła się mocnym i żywym akcentem. "Run For Your Life" optymistycznie wprowadzała nas w drugą część płyty, a do tego radowała siłą przebojowości tejże melodii, no i znowu podkreślała wszechstronny i umiejący znaleźć się w każdej sytuacji głos Chapmana. Przy odrobinie dobrej woli ze strony mediów, ten utwór miałby sporą szansę zagościć na niejednych listach przebojów. A tak, stał się tylko klejnotem dla nabywców tejże płyty. Nie można było wziąć oddechu, bowiem po nim następował kolejny żywy i mocny akcent płyty, a był nim "Slap Bang In The Middle". Czadująca i rzężąca gitara, mierzyła się tutaj z mocnym elektronicznym uderzeniem, a Chapman próbował jeszcze przez to wszystko przejść. Wyszło efektownie, choć ta melodia nadawała się bardziej na klubowy parkiet, zamiast do kajetu z piosenkami zmieniającymi jakoś szczególnie nasze życie. Przedostatnią kompozycją, była "Who's Been Sleeping In My Bed (Wild Blood)". Ten fragment płyty, gdyby nie elektroniczny beat, byłby najbliższy starym dokonaniom Chapmana. Kiedy to artysta próbował eksperymentować nieco z funky, tuż po opuszczeniu Family. Pomimo, iż zagrali tutaj zarówno Alvin Lee oraz Tim Hinkley, trudno się było zachwycić nad czymkolwiek. Była to raczej motoryczna rąbanka, utrzymana w średnio-tanecznym tonie. Muzycznie raczej błaha. Na finał przypadała 8-minutowa "Ball Of Confusion". Także, jak w poprzednim przypadku, rzecz do bólu monotonna, a do tego mało smakowicie przyprawiona, tylko nudną do bólu elektroniką. Dłużyła się zarówno ta, jak i wcześniejsza kompozycja, niczym wizyta na rodzinnej komunii. Tak więc, ostatnie 12 minut albumu, można było, a nawet należało, sobie darować. Ale, to i tak dawało niezły wynik matematyczny, gdyż około 37 minut muzyki , było dla słuchacza, momentami niezwykle przyjemnymi.
Opisana dzisiaj płyta, to tylko jedna wyrwana z bogatego dorobku Chapmana, artysty bardzo interesującego i oryginalnego, którego dobrze by było, aby oszczędził okrutny los zapomnienia.
P.S. Wersja kompaktowa powyższego albumu została wzbogacona o 5 bonusów , ja jednak do dzisiaj posiadam tylko wiernego LP.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl