piątek, 9 września 2011

moja historia z płytą: KRZYSZTOF JARYCZEWSKI "Vinyl" (2004) , i także troszkę o moim dziennikarstwie





Tak się w moim życiu potoczyło, że nie będąc wyuczonym dziennikarzem, stałem się nim niechcący, poprzez odwiecznego kręćka do muzyki, a także dzięki pewnemu człowiekowi. Nie ukrywam, że o wiele bardziej cenię sobie bycie radiowcem, od bycia gryzipiórkiem, jednak, o ile granie swojej ukochanej muzyki na falach eteru jest cudowne, o tyle czas antenowy mocno ogranicza możliwości pełnego rozwinięcia myśli, przez co pewne historie lepiej jednak opisać na kartce papieru. Audycja musiałaby w takich przypadkach trwać z dziesięć godzin, a największą z niej przyjemność i tak czerpałby tylko prowadzący. Już różne historie powrzucałem de tej pory na blogu, czas na kolejną. Otóż do prasowego dziennikarstwa zostałem zwabiony przez niesamowitego Piotra Cegłowskiego. Człowiek ten, przychodził do prowadzonego niegdyś przeze mnie w latach 90-tych, sklepu muzycznego, i wynajdywał w nim różnego rodzaju normalne jak i zakręcone płyty. Chociaż przeważnie jednak zakręcone. Później nasza znajomość, dzięki muzyce, się nieco bardziej pogłębiła. Mieliśmy okazję kilka razy być na różnych koncertach. W tym także, na moim pierwszym Pendragonie w Warszawie, w 1994 roku. Zostałem kiedyś zaproszony do wynajmowanego wówczas przez Piotra mieszkania, na fajną balangę. Czułem się tam nieco dziwnie, ja skromny wówczas subiekt, a tam sami dziennikarze, ludzie sztuki, itp... Szybko jednak wszelkie stresy odpuściły,  gdy zorientowałem się, jakie z tych inteligentów "luzaki". Pewnego dnia, gdzieś pod koniec lat 90-tych, Piotr zapytał mnie, czy chciałbym pisać recenzje płyt do "Gazety Poznańskiej". Nie mając żadnego doświadczenia, odpowiedziałem, że nie. Piotr jednak naciskał, uważał bowiem, że będę inaczej pisać o muzyce, niż wyuczeni dziennikarze, którzy po prostu wykonując swój zawód, nie czują muzyki tak do końca, a poza tym nie kupują płyt i piszą swoje wywody tylko na podstawie tego, co im przyślą firmy fonograficzne. Tu akurat miał rację. W końcu uległem Piotrowi, jako wówczas Redaktorowi Naczelnemu "Gazety Poznańskiej", ale zastrzegłem sobie, że będę pisać tylko o tym, na co będę mieć ochotę. Piotr z uśmiechem odpowiedział, że właśnie o to mu chodzi. Miał fajną wizję gazety i trochę w niej namieszał. Nie wszystkim to się jednak spodobało i z czasem opuścił wygodny stołek, zdobywając jeszcze lepszą posadę w Warszawie. Ludzie nie lubią zmian, a jeśli dany dziennikarzyna siedzi w redakcji i zbija bąki przez trzydzieści lat, to nie lubi, gdy mu przychodzi rewolucjonista. Pomimo odejścia Piotra z gazety, ja wciąż do niej pisałem. Widząc przy okazji, jak z dnia na dzień kurczy się jej klientela i dawna chwała. Dodam tylko, że za czasów PRL-u , miała ona poczytność na całą Wielkopolskę, w granicach pół miliona !!!  . Przynajmniej tyle jej drukowano. Już pomijam fakt, że w niektórych recenzjach wyszedłem na idiotę, ponieważ moje druzgocące opinie, zamieniono kilka razy na wręcz triumfalne. Po prostu ludzie redagujący moje wypociny, kompletnie nie czuli przysłowiowego bluesa, a ważniejszym dla nich, było  aby nie przekroczyć ilości liter przeznaczonych na daną rubrykę. Tak zwane literówki. Och, dużo by gadać. Wstydu się najadłem nie raz.  Z "Poznańskiej" zrezygnowałem z dnia na dzień. Będąc pod wpływem chwilowych emocji, postanowiłem już nie zawozić więcej swoich recenzji. Przeciąłem w ten sposób nić pomiędzy moją pasją, a dziennikarstwem, które raczej mi nie służyło. Poczułem się wolny i szczęśliwy. Nie chciałem już nigdy się tym zajmować, jednak pewnego dnia, zadzwonił do mnie Piotr, bo dowiedział się, że już nie piszę do gazety i szybko zaproponował mi współpracę na polu , tym razem już ogólnopolskim !  O nie! Zamiast się cieszyć, byłem załamany.  Nie chciałem już więcej pisać, lecz zarazem nie potrafiłem odmówić Piotrowi. Lubiąc gościa, nie umiałem mu zrobić przykrości. Bałem się, że się obrazi i to ja będę tego żałować w przyszłości. Wkręcił mnie zatem do tygodnika "Motor". Był to utytułowany motoryzacyjny magazyn, który miał potężną historię. Kurcze, poczułem się bardzo niezręcznie. Pismo to, zawsze wydawało mi się być takie profesjonalne, a ja tu taki misiek, który nie dość, że nawet nie ma prawa jazdy, to jeszcze w życiu poza rowerem na niczym nie jeździł. I co ja mam tym ludziom pisać, o płytach do auta? W końcu uległem. Napisałem kilkanaście recenzji, no...,  może niewielkich kilkadziesiąt. Piotr zorientował się, że coś mi nie służy prasa motoryzacyjna i przerzucił mnie do miesięcznika "Audio Video". W którym to jestem do dziś. Pomimo, iż Piotr dał sobie z dziennikarstwem spokój już wiele lat temu, znajdując inne życiowe wyzwanie, w businessie. Byłem pewien, że po jego odejściu z "Audio Video", wywalą mnie na zbity pysk i zatrudnią jakieś znane nazwisko. Tym bardziej, że zdarzało mi się, być drukowanym obok na przykład Pana Marka Gaszyńskiego. Co było i jest dla mnie zaszczytem. Jednak, nie dość, że mnie nie wyrzucono, to jeszcze zwiększono zapotrzebowanie na ilość recenzji. Co niekoniecznie świadczy o moim geniuszu, a raczej braku dziennikarzy.
W 2004 roku, zastępca redaktora naczelnego "Audio-Video" , zadzwonił do mnie, poprosił o adres domowy (hmm..., faktycznie, nigdy go przecież wcześniej mu, ani redakcji,  nie podawałem), dodając, że wyśle mi płytę, która na moje nazwisko dotarła do Redakcji. Pomyślałem, że w kopercie będzie zapewne kolejny młody i ambitny zespół, będący krzyżówką Dream Theater i Porcupine Tree. W tamtym czasie rodziły się podobne prog-bandy, jak grzyby po deszczu. Niemal wszystkie były do siebie cholernie podobne, i niemal wszystkie tak samo kiepskie. Trzymam w swoich szafach takie "promosy" po dziś dzień. Nigdy ich w radio nie zagrałem, nigdy nie zrecenzowałem, jednak wyrzucić czy wydać komuś, także nie potrafię. Po kilku dniach przesyłka z Warszawy dotarła do mnie, a w jej środku płyta Krzysztofa Jaryczewskiego. Okładka i załączony do niej list, na zdjęciu powyżej. Z wiadomych względów, tam gdzie numer telefonu do Artysty, kartkę musiałem zagiąć. Nigdy jednak niestety nie napisałem tej recenzji. I strasznie mi głupio z tego powodu. Ale to dzisiaj mi jest głupio. Wówczas tak nie myślałem. Wręcz przeciwnie, byłem nawet po kryjomu dumny z tego (i z siebie), bowiem Krzysztof "Jary" Jaryczewski zaaksperymentował na tej płycie nawet z hip hopem (nagranie "Moi Przyjaciele - Obudź się") . Co dla mnie było i jest rzeczą straszną. Taką, nie do przyjęcia. Wolałem oszczędzić złośliwości wobec Artysty, którego bardzo cenię, a któremu przede wszystkim dzisiaj kłaniam się, za wczesny i najlepszy zarazem Oddział Zamknięty.  Po latach zdałem sobie sprawę, że zachowałem się okropnie. Olałem człowieka, którego muzyka odegrała w moim życiu ogromną rolę. Szczególnie w okresie pełnoletności, bowiem wtedy była najsilniejsza.  Całkiem niedawno temu, wyciągnąłem tę płytę z mojego domowego działu polskiego, i posłuchałem. Z każdą minutą ogarniał mnie wstyd względem samego siebie, bo piosenki z kompaktu o tytule "Vinyl" zaczęły mi się podobać. Nie wiem, może po tylu latach nabrały właściwych kolorów, a może moje złe nastawienie uległo biodegradacji? Cóż, sumienie nie raz da mi jeszcze o sobie znać. A Krzysztofowi Jaryczewskiemu pięknie dziękuję za fajną płytę. Może trochę późno, ale może lepiej późno ....


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl