wtorek, 6 grudnia 2011

Odpowiadajac Słuchaczowi Hubertowi odnośnie grupy MAGNUM.



Jakże mi miło słyszeć słowa pochwały co do mojego ukochanego MAGNUM :-)  Bardzo, ale to bardzo się cieszę. Drogi Hubercie, jeśli już połknąłeś ten magnumowski haczyk , to poleciłbym tobie szczególnie albumy tej wybitnej, aczkolwiek kompletnie u nas niedocenianej grupy,  powstałe w latach 1982-91. Nie dość, że to mój ulubiony okres ich twórczości, to nawet obiektywnie powinni się do mnie przyłączyć inni fani grupy. Z wcześniejszych albumów polecam w szczególności "The Eleventh Hour" (1983). Pomijam już fakt, iż mam do tej płyty ogromny sentyment, a choćby i z uwagi na to, że była to pierwsza płyta kompaktowa jaką sobie kupiłem. Choć nie pierwsza w ogóle! Ale o tym napiszę kiedyś w osobnym rozdziale. Powróćmy do Magnum. Na "The Eleventh Hour" zespół krążył jeszcze pomiędzy art-rockiem a hard-rockiem, choć hołdował krótszym kompozycjom. W zasadzie kocham tam każdą nutę, więc ciężko będzie mi zachęcić Huberta czy ewentualnych innych Słuchaczy, do jakiejś konkretnej jednej kompozycji. Idąc jednak głosem serca, polecam zanurzcie swe uszy w "The Word" czy "The Prize". Większość jednak fanów Magnum, najwyżej ceni sobie z tego okresu, wcześniejszą "Chase The Dragon" (1982). I w sumie trudno się dziwić. Zawiera bardziej wyszukaną muzykę, podaną z wielką klasą, niemal progresywną, ale przede wszystkim, płyta ta zawiera tak genialne kompozycje, jak: "Soldier Of The Line", "The Spirit" oraz "Sacred Hour", które jeszcze do niedawna stanowiły podstawowy repertuar koncertowy. Nie wiem, być może na ostatnich koncertach grupa powracała do tych utworów, ale ponieważ nie miałem okazji tego sprawdzić, to piszę w czasie przeszłym.
Z kolei za największe artystyczne osiągnięcie uważa się genialny album !!! "On A Storyteller's Night", który ukazał się w 1985 roku dla wytwórni FM, z którą to grupa pożegnała się wkrótce,tuż po odniesieniu sporego sukcesu, właśnie dzięki niej. Wówczas to do swych szponów podebrali ich panowie ze słynnego Polydor Records i na samo dzień dobry, wstrzyknęli w rolę producenta Rogera Taylora, perkusistę z Queen. Zatrzymajmy się jeszcze przez moment na "On A Storyteller's Night". To właśnie tutaj pojawił się jeden z największych przebojów grupy: "Just Like An Arrow", czy bardziej rozbudowane i wręcz symfoniczno-metalowe perły "How Far Jerusalem" czy utwór tytułowy. Niezwykle urzekają także nastrojowe "Les Morts Dansant" czy wręcz genialny w swej prostocie i chwytliwy zarazem "Two Hearts". Ale co tam, cała płyta jest czarująca, bogata w melodie, aranżacje, a także swoistą dramaturgię. Prawdą jest, że później Magnum już nigdy nie stworzyli aż tak ambitnego dzieła. Tutaj jednak muszę zaznaczyć, iż dla entuzjastów takich grup jak: Genesis, Yes czy Pink Floyd, muzyka Magnum zawsze będzie wydawać się zbyt prosta, natomiast z drugiej strony fani AC/DC, Rolling Stones czy KISS, mają prawo się skrzywić na nudne symfoniczne wywody tej w sumie hard-metalowej kapeli.
Boję się także polecać trzy późniejsze dzieła grupy, bo to już nieco inna bajka jak na uszy naszych rodaków, do których rzadko przemawiała zbyt melodyjna twórczość "niby" hard-rockowych zespołów. Myślę tu o albumach: "Vigilante" (1986), "Wings Of Heaven" (1988)  oraz "Goodnight L.A." (1990), które kocham jak mało co, a z doświadczenia wiem, że prawie na nikim nie robią większego wrażenia. Choć na Wyspach ludzie kłaniają im się w pas. Niestety u nas za dzieła uważa się tylko wczesne dokonania Zeppów, Purpli, Sabbatów, itp... Dlatego, to że Hubert zadał pytanie na temat Magnum, sprawiło mi ogromną radość, że wreszcie o czymś innym , niż tylko o Ozzym, Coverdalu, Dickinsonie,... , których ubóstwiam, ale przecież na nich muzyka się nie kończy. Nie będę już Was męczyć tytułami nagrań, które chciałbym z trzech w/w płyt polecić szczególnie, bowiem powiem najkrócej jak się da, na tych płytach nie ma nawet średniego utworu. Są tam tylko bardzo dobre, fantastyczne i genialne. A jeśli idzie o album "Goodnight L.A." (1990) , to z jego udziałem wiąże się pewna fajna historia, jaką przeżyłem właśnie w 1990 roku, kiedy to pojechałem służbowo do Berlina i przydarzyło mi się coś niebywałego, ale o tym napiszę kiedyś osobno, gdyż to na dłuższe wypracowanie. Tej płyty słuchałem chyba z milion razy i znam na pamięć tam każdy takt i nutę. Dlatego o takich płytach nie potrafię na chłodno opowiadać w duchu jakiegoś cholernego obiektywizmu. Chciałbym, aby każdy z Was magnumowskie dzieła posiadał w swoim domu i pieścił je z taką czułością jak ja. Za ostatnią wielką płytę z tamtego okresu uważam "Sleepwalking" (1992). Posłuchajcie utworów: "Stormy Weather", "Only In America" czy "Sleepwalking". Jeśli nie pochłoną Was bez reszty, to podarujcie sobie tę płytę w pozostałej jej części, i kto wie, może w ogóle Magnum z tego okresu. Ktoś powie, no dobrze, a dlaczego nie zachwalam następnej "Rock Art" (1994) ?  Ano dlatego, że choć ją lubię, to tylko na tym się sprawa kończy. Nie urzekła mnie swym klimatem jak dzieła wcześniejsze, pomimo kilku świetnych numerów, w tym jednym nawet świątecznym "On Christmas Day", który idealnie nadaje się właśnie na ten czas. Powrót Magnum w XXI wieku okazał się radosny, jednak repertuarowo zespół daleki już był od swej dawnej świetności. Oczywiście, przydarzały mu się rzeczy dobre, a nawet rewelacyjne, jak nad wyraz udana płyta "Princess Alice And The Broken Arrow" (2007). Także, pomimo raczej rozczarowań , jakie mnie spotykają ze strony obecnego Magnum, podkreślam, że wciąż cholernie lubię tę grupę. I kibicuję jej jak mojej ukochanej Warcie Poznań, a może nawet i bardziej? Rozumiem także zachwyt nad jej współczesną twórczością, pośród ludzi, którzy nie dotarli jeszcze do najlepszych płyt tego zespołu. Jest jedna rzecz, która przemawia na korzyść nowego Magnum. Dotyczy to głównie młodszego odbiorcy, dla którego współczesne brzmienie zawsze będzie brało górę nad tym nieco już archaicznym. Tak więc, jeśli nie poddamy się czarowi wybitnych dawnych kompozycji, a tylko strona techniczna będzie się liczyć, to w rzeczy samej nowe płyty Magnum muszą czuć się zwycięsko. Napisałem przed chwilą tych kilka bzdur chcąc być obiektywnym, choć sam nie daję w to wiary, bowiem stare Magnum to jest naprawdę to! Acha, nie wspomniałem nic o okresie najstarszym, czyli o płytach "Kingdom Of Madness" (1978) oraz następnej "Magnum II". Aby było jasne, to także świetne rzeczy, które tylko tyciu mniej lubię od tych, o których tyle powyżej. Polecam każdemu z Was zapoznać się z tą grupą. Lecz nie wszystko na raz! Posłuchajcie spokojnie, po jednej płycie na miesiąc, dajcie każdej z nich szansę zadomowienia się w waszych uszach. Z doświadczenia wiem, że przerabianie muzyki na tzw. kolanie, źle jej służy. Dlatego nie jest wskazane szybkie chłonięcie bogatych 10 lub 15-płytowych dyskografii w przeciągu kilku krótkich tygodni, a danie sobie tego czasu nieco więcej. No, to tyle z mojej strony. Łapcie za Magnum kaliber CD lub LP , i miłego odbioru!

P.S. Nie napisałem nic o Bobie Catleyu, którego uważam za jednego z najlepszych hard-rockowych śpiewaków, czy o genialnym gitarzyście i jeszcze lepszym kompozytorze Tonym Clarkinie (a także o jego słynnej brodzie i kapeluszu), bo musiałbym wysmażyć jakiś profesjonalny referat, a nie o tym w sumie być miało. Tak więc, pomijając to, pominąłem jeszcze dziesiątki ciekawych faktów i anegdot, o których mógłby wreszcie ktoś napisać , na przykład w takim "Teraz Rocku". Piśmie, które nigdy nie poświęciło miejsca na wkładkę o tym zespole, czy choćby przeprowadziło jakiś wywiad z którymś z muzyków, itd... Było jedynie kilka recenzji ostatnich albumów, i to najprawdopodobniej dzięki firmie "Mystic Production", która redakcji zapewne wysłała promocyjne ich egzemplarze, wymuszając przez to tych kilka pochlebnych słów o ich zawartości. Szkoda, że jedyne rockowe pismo w Polsce tak płytko postrzega muzykę rockową, żeby w ciągu dwudziestu lat swego istnienia, nie napisać choćby jednego artykuliku o tak ważnym zespole jak Magnum. Wstyd.

P.S 2. Jednym z moich największych marzeń życiowych jest zobaczenie Magnum na żywo. Niestety, trudno spodziewać się tej grupy w naszym kraju. Popularnością nie cieszą się wręcz żadną. A do tego radio ich nie gra, prasa woli pisać o naszym koszmarnym "rockowym" podwórku, a organizatorzy idą na pewniaka, ściągając po kilka czy kilkanaście razy tych samych artystów, bo w takich niepewnych , jak ci moi, wolą nie wtapiać swoich pieniędzy.  I trudno się dziwić, bowiem po warszawskim występie Heather Nova'y do pustej sali, już nikogo nie będę przekonywać, o wielkości tych, którzy często pozostają takimi tylko, być może, w moim przekonaniu


 Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl