piątek, 1 kwietnia 2011

FISH - po koncercie w Blue Note - "znowu" w odpowiedzi na komentarz Jadisa :-)

 Dotyczy komentarza Jadisa, do wpisu pod tekstem: "FISH, Poznań, 30 marca 2011, klub "Blue Note". Już po koncercie"

Jadisie, jak ja Ciebie rozumiem. Serio ! Często miewam te same problemy. Muzyka to wyobraźnia, magia, ... ,a na scenie często tę magię zabija dla przykładu pięciu spoconych facetów, którzy mają już brzuszki, są brzydko niedogoleni, mają braki w uzębieniu, a przede wszystkim są zwyczajnymi ludźmi, takimi jak my. I czar pryska. Pamiętam mój pierwszy kontakt z muzyką Pink Floyd. Byłem niepełnym 13-latkiem, i przysięgam, taki byłem naiwny, iż nie mogłem uwierzyć, że utwory "On The Run" czy "The Great Gig In The Sky" stworzyli (powiedzmy) zwykli ludzie. Byłem przekonany, że to moc kosmosu. Jakież rozczarowanie mnie spotkało, gdy zobaczyłem kto to gra. Dzisiaj kocham tych facetów, bowiem nagrali moją płytę życia ("Dark Side Of The Moon"), ale wtedy...!  To, że niektóre koncerty sobie odpuściłem i zamieniłem na zakup jednak kolejnych płyt, często było tym właśnie podyktowane, co Jadis i ja odbieramy podobnie. Widziałem w swoim życiu na żywo Roberta Planta, Rogera Watersa, Ozzy'ego Osbourna, Phila Collinsa, Stinga i wielu, wielu innych..., i wcale nie do końca jestem z tym szczęśliwy. Wybieram jednak mój ukochany pokój z odtwarzaczem CD, gramofonem i tysiącami płyt (a co, nie można się pochwalić?), mój dywan, moje łóżko służące za stolik, szklankę z pepsi colą (lepszego napoju niealkoholowego nie wymyślono) ,itd... To w nim czuję się najlepiej, to w nim muzyka smakuje najcudowniej. To jest mój azyl, to jest moja wyspa skarbów. Nie zamieniłbym tego miejsca na żadne sale koncertowe, stadiony,... Oj nie !!!   Jadisie, jak to dobrze, że są jeszcze tacy ludzie jak Ty, tak czujący klimat. Czym jest YES, gdy patrzy się na Jona Andersona, który rączkami przebiera niczym przedszkolanka śpiewająca z dziećmi wierszyk Brzechwy. Ileż magii pryska, kiedy to Ozzy pokazuje nam swoje r'n'rollowe gołe dupsko? Jest tylko śmiesznie i tyle. Słuchając tych samych ludzi na płytach, świat staje się inny. Jon Anderson porywa nas do krainy fantazji, tak pięknie przy okazji podsuniętej przez rysownika i malarza Rogera Deana. Ozzy, gdy śpiewa "The Wizzard" rysuje się w moich oczach niczym czarnoksiężnik, a taki "Sabbath Bloody Sabbath" wyciąga ze mnie wszelkie diabelskie myśli. Żaden koncert i nawet najlepsza scena, lasery, światła,...nie pobiją języka wyobraźni. Dlatego żadne DVD nigdy nie będzie równać się ze zwykłą płytą audio, taką do intymnego słuchania. Na zasadzie muzyka i ja. To zapewne dlatego wolicie częstokroć książki od filmów, a artystów słuchać zamiast z nimi mieszkać. Wyobraźnia do rzecz piękna, pokazuje świat lepszym niż jest , i właśnie dzięki niej wiele rzeczy ma sens.

P.S. Choć żeby być szczerym do końca, dodam, iż ja także posiadam sporo muzyki koncertowej na DVD, którą lubię. Ale tylko jako smakowity dodatek.