Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tak piękna grupa jak Pendragon, nie osiągnęła popularności bliskiej największym gwiazdom i autorytetom rocka progresywnego. Być może wpływ na na taki los wydarzeń miał fakt zbyt późnego zawiązania się tejże grupy. Końcówka lat 70-tych raczej przepędzała ze sceny wykonawców grających wielowątkowe utwory, niż im się sprzymierzała. Ludzie otumanieni punk-rockowym hałasem nie mieli cierpliwości na wczuwanie się w długie suity i często bajkowe nastroje. Z kolei lata 80-te zostały zdominowane przez syntezatory. Tworzący się ruch młodych przedstawicieli nowego romantyzmu najpierw szukał parkietów w małych zadymionych londyńskich klubach, a później niemal na całą dekadę zawładnął duszami młodych. Wychodząc z piwnic na wielkie sceny. Human League, Gary Numan, Depeche Mode czy Talk Talk, szybko znaleźli swych spadkobierców i jak się później okazało, stworzyli przepiękną muzykę, znienawidzoną co prawda przez tłumy rockmanów, ale muzykę, która wypełniła swą uczuciowością i pięknem ostatnią dekadę w historii muzyki. Później świat nie podniósł się już nigdy. Albo został zalany grunge'em, albo beznamiętną sieczką techno (w setkach różnych odmian), lub rapem, hip hopem czy innymi chorobami.
Tak sobie myślę, że być może panowie z Pendragon nie potrafili się przez to wszystko przebić, a może nie chcieli? W latach 80-tych sztuka przebicia się przez nowych romantyków udała się tylko grupie Marillion, która to jako jedyna zdobyła ogromną popularność. Zespoły takie jak Pendragon, Pallas czy IQ żyły w jej cieniu i dopiero na początku lat 90-tych udało im się dojść do głosu. Stając się alternatywą do bezdusznej, przybrudzonej sieczki spod znaku Pearl Jam, Alice in Chains, Mudhoney czy w miarę niezłej i najlepszej z tego towarzystwa Nirvany. Choć w pewnym sensie zgadzam się ze słowami Tomka Beksińskiego, że nirwanę można usłyszeć, gdy się Nirvanę wyłączy.
Lata 91-96 były najbardziej przychylnymi dla odradzającego się nurtu rocka progresywnego, ochrzczonego neo-progresywnym, a przez złośliwych zwanego regresywnym, co po części paradoksalnie bywało i słuszne. Pomimo mojej wielkiej sympatii dla tego typu niemodnego , ale bajecznie pięknego grania.
W tym czasie doszły do głosu młode grupy, jak: Jadis, Chandelier, Quasar, Deyss, Final Conflict, i wiele innych. Ich płyty zdobywały spore uznanie, zarówno wśród nowych i młodych entuzjastów prog-rocka, ale i tych wychowanych na wielkich dziełach Yes, Pink Floyd, Genesis czy Jethro Tull. W tym czasie powstało wiele arcydzieł gatunku, niestety niedocenionych przez masy, ale też i nie do nich adresowanych. W ten krajobraz pięknie potrafiły się także wkomponować grupy już istniejące dłużej, jak IQ czy właśnie Pendragon, przeżywające drugą młodość. No, a że wcześniej znane były one nielicznym, przez większość odbiorców traktowane były jak zespoły młode. Pendragon w latach 80-tych nagrali dwie płyty studyjne, z których pierwsza "The Jewel" zdradzała ambitne aspiracje bycia czymś w rodzaju Marillion, jednak wytwórnia EMI nie potrafiła, a raczej nie chciała grupy wypromować. Idąc na łatwiznę, szefowie koncernu woleli wydusić ostatnie soki ze złotodajnej "Ryby" i jego kolegów z Marillion. Druga płyta Pendragon "Kowtow", choć dobra, była w pewnym sensie gwoździem do trumny, jaki sobie sami zadali muzycy, idąc troszkę w stronę lżejszej odmiany art-rocka, a czasem wręcz nazbyt przebojowej. Płyta przepadła. Jednak rok 1991 okazał się przełomowym dla zespołu. Nowa dekada, nowa jakość muzyki, nowe siły, energia i wiara muzyków doprowadziły do powstania jednej z najpiękniejszych płyt w historii rocka progresywnego. "The World", bowiem tak się ona zwała. Mogła ona śmiało stawić czoła najbardziej doskonałym dziełom przeszłości, jak "Selling England By The Pound" grupy Genesis czy nawet floydowskiemu "Wish You Were Here". Nie sposób było przejść obojętnie wobec takich kompozycji , jak prześliczna minisuita "The Voyager", z Barrettowskim solo na gitarze bliskim raju, czy suitą "Queen Of Hearts", trzy-wątkową, w której zawarte zostały wszystkie najlepsze wzorce takiego grania. Wszystkie pozostałe, już krótsze utwory, lśniły również diamentowym blaskiem. Album ten jest absolutnym musem!!! Wydany w dwa lata po nim "The Window Of Life", nie ustępował poprzednikowi w niczym, a w wielu elementach mógł go nawet i przewyższać. W sześciu zawartych kompozycjach grupa odniosła się (czasem i wręcz bliźniaczo) do konkretnych dzieł swoich dawnych mistrzów, jak do grup The Moody Blues ("The Last Man On Earth"), Pink Floyd ("The Walls Of Babylon") czy Yes ("Am I Really Losing You"). Powstał kolejny album, pełen emocji i wzruszeń, tak niesamowicie piękny, że trudno znależć słowa, by go opisać. I choć na kolejnych płytach grupa już się tylko powtarzała, trudno odmówić było jej nagraniom swoistego uroku czy czaru. Nie dziwmy się, że Nick Barrett i koledzy zapragnęli wreszcie coś zmienić. Zapewne byli już zmęczeni graniem od trzech dekad wciąż jednego motywu, powielanego na różne sposoby i tylko odróżniającymi się od siebie tytułami nagrań czy okładkami płyt. Stąd zauważalne zmiany. Najpierw niewinnie wplatane gdzieniegdzie na płycie "Believe", następnie już mocniej zaakcentowane na poprzedniej "Pure", no i wręcz rewolucyjne, jak na właśnie świeżo wydanej "Passion". Do głosu dochodzą tutaj i przestery, loopy, brudne gitary, mocne, czasem wręcz metalowe zagrywki, itd...A i sam Barrett w końcówce utworu "Empathy" tak melodeklamuje, iż jest to bliskie rapu. Ale i tak, gdzieś tam słychać stary, dobry Pendragon. Już nie tak rozmarzony i romantyczny w całości jak niegdyś, lecz wciąż intrygujący, przykuwający uwagę i ciekawy. To nic, że mniej tutaj ślicznych solówek Barretta i mniej delikatnego pianina Nolana, a więcej mocnych uderzeń i hałaśliwych akordów, ale to nie tak, że nie ma ich w ogóle. Są, tylko trzeba chcieć je dostrzec. Bo Pendragon ma już dość bycia ładną grupą dla entuzjastów ckliwych solówek. Przyszedł czas na zmiany, niekoniecznie gorsze, raczej inne. I tę inność należy docenić. Przysłuchać się jej bliżej. Bo nawet jeśli będzie w nas żal za utraconym rajem, to dzięki dawnym nagraniom zawsze możemy do niego powrócić, patrząc z optymizmem w przyszłość, że grupa ta jeszcze nagra dla nas niejedną piękną płytę. A na dzień dzisiejszy może właśnie "taka" była grupie potrzebna. A była, bo sam N.Barrett to podkreśla. I ma do tego prawo.
Jutro grupa zagra w klubie "Blue Note".
Chyba warto porzucić zmartwienia i troski dnia codziennego w kąt. Przynajmniej choćby na ten jeden wieczór. Na pewno piękny. Pisze do Was te słowa człowiek, który widział już niejeden koncert Pendragon na żywo. Zawsze serce wali jak pneumatyczny młot. Idźcie !!!