poniedziałek, 17 stycznia 2011

MOJE "TOP 10" 2010 ROKU - to co najlepsze, lecz nie tylko....

Podaruję sobie zbędne słowo wstępne, z reguły przydługawe i nic nie wnoszące. Każdy kto słucha Nawiedzonego Studia w ciągu całego roku, zna mój gust, moją filozofię życia, itd... , i poniższe zestawienie nie powinno nikogo ani rozczarować, ani zaskoczyć, ani zmienić poglądu o mnie, zarówno na plus czy jeszcze większy minus. Po uważnym przejrzeniu i przesłuchaniu swoich płyt, systematycznie notowałem, zapisując i skreślając co się da. Nie chciałem na siłę tworzyć top dwudziestki czy nawet trzydziestki, tym bardziej, że dolna kolejność nie ma już większego znaczenia, a podstawowa dziesiątka jest zawsze mocna, pewna i chciana. I oto co pozostało po wszelkiego rodzaju roszadach, namysłach i bólach serca przy wyrzucaniu rzeczy lubianych, zastępując je bardziej lubianymi:

MOJE "TOP 10" za rok 2010 :
1. STAN BUSH - "Dream The Dream" - najlepsza melodic-rockowa płyta ostatnich lat, pełna wysmakowanych melodii i aranżacji, a stworzona przez człowieka, który lata świetności przezywał w dawnych latach 80-tych. Czy pamiętacie słynny :Fight To Survive" do "Krwawego Sportu" z J.C.Van Damme'em?
2. UNITOPIA - "Artificial" - trudno znaleźć dzisiaj pięknie kwitnące kwiaty na muzycznym śmietniku wysłużonych i najczęściej już wypalonych twórców rocka progresywnego. Na szczęście w Krainie Kangurów żyje i ma się wspaniale Unitopia, grupa umiejętnie zżynająca z Genesis, Pink Floyd, The Beatles, i innych, ale tworząca z pasją i wielkim talentem jej twórców, przez co ich muzyka uzależnia jak mało co.
3. MOSTLY AUTUMN - "Go Well Diamond Heart" - strzał w dziesiątkę, niczym za pięć dwunasta, kiedy to już wszystko miałem zapięte na ostatni guzik. Ostatnio nie było najlepiej. Płyty z kilku wcześniejszych lat były bladziutkie. Może dlatego, iż dwie pierwsze, jeszcze z lat 90-tych, zbyt wysoko postawiły poprzeczkę. Album, który z każdym przesłuchaniem odkrywał przede mną kolejne skarby. Dzisiaj nie oddałbym z nich żadnego. No i nowa (od kilku lat co prawda w zespole, ale dotąd jako asystentka) wokalistka Olivia Sparnenn! Świeża krew, nowe spojrzenie i nowa jakość!
4. THE DIVINE COMEDY - "Live At The Cite De La Musique 2008 (bonus disc do albumu "Bang Goes The Knighthood!" - to tylko dodatek do niezłego albumu. Lecz dodatek bijący podstawową część na głowę, a do tego są to tylko postrzępione fragmenty genialnego koncertu z Paryża, zaśpiewanego prawie w całości po francusku przez N.Hannona. Rewelacja!
5. SCORPIONS - "Sting In The Tail"- szkoda, że to ostatni album Skorpionów. Co za okrutna deklaracja zespołu. I to jeszcze w chwili, w której nagrali jedną z najkapitalniejszych płyt swojej działalności. Choć może, jak schodzić ze sceny, to z uniesioną głową ku górze.
6. ANDERSON / WAKEMAN - "The Living Tree"- najsubtelniejsza i najskromniejsza w środkach płyta 2010 roku. Cudowny zbolały śpiew Jona Andersona i klawesynowa gra na fortepianie Ricka Wakemana. Cudo skromności w czasach wszechobrzydliwego przepychu
7. H.E.A.T. - "Freedom Rock"- radość, energia, polot, melodie, świetne brzmienie, ukłon dla podstarzałych fanów słodkiego rocka a'la Europe czy Bon Jovi. Będą znani i wielcy! - mówię Wam
8. ACCEPT - "Blood Of The Nations"- nowy wokalista, godnie zastępujący Udo, któremu proponowano powrót, lecz ten nie chciał, no to przyszedł szeroko nieznany Tornillo i pozamiatał. Głos niczym papier ścierny i muskularna machineria sekcji rytmicznej, a do tego młot pneumatyczny, który siłą i ciężkością zabił te śmieszności black-metalowe z "rzygającymi" pieśniarzami
9. PHIL COLLINS - "Going Back" - wiem, że  Phil nagrywał sto razy lepsze płyty, ale ja tego faceta kocham bezgranicznie, choć nie cieleśnie. A tak swoją drogą, podobają mi się te soulowe klasyki lat 60/70-tych, z wytwórni typu Motown, zarówno w oryginałach jak i interpretacjach najsympatyczniejszego rockmana świata. Z dwudziestu-dziewięciu piosenek kilka bym odrzucił, ale tylko ledwie kilka
10. PRIME SUSPECT - "Prime Suspect" - debiut niemłodych muzyków, z których najbardziej w składzie ucieszyli mnie, wokalista Olaf Senkbeil (z niemieckiego genialnego DREAMTIDE) oraz klawiszowiec Danielle Liverani (Włoch tworzący grupę-projekt o nazwie KHYMERA), którego brzmienie i kompozycje,moim zdaniem, mogą tylko nie ponieść gustów o betoniarskiej zastygłej zaprawie - oj, nie zabrzmiało to z mojej strony delikatnie, jednak tak myślę.

lecz.... , no właśnie, na tym nie koniec.
Otóż, płytą roku zostać powinna SIRENIA "The 13th Floor", ale to album z 2009 roku, tak więc musiał odpaść. Jednak wrażenie, jakie zrobiła na mnie norweska grupa dowodzona przez Mortena Velanda, w której śpiewa okryta czernią hiszpanka Ailyn, przeszło nawet moje najśmielsze oczekiwania. A wszystko to przez wspaniały wrześniowy (ciepły) wieczór, nad brzegiem Wisły w Płocku, do którego to pojechałem kilkunastoosobową ekipą głównie na EDGUY, a wróciłem z szajbą na punkcie Sirenii. Tyle się o tym nagadałem w radio, że nie czuję potrzeby zamęczania was jeszcze w tym miejscu. Miłość jest ślepa i nieracjonalna, a przydarza się ona także facetom po czterdziestce, jak mnie. Ale wiecie co? Dobrze mi z tym.

Kolejnym miłym zaskoczeniem okazał się dla mnie debiutancki album amerykańskiej grupy FLEET FOXES - grającej rocka? , w delikatnej odmianie z dużą dozą muzyki folkowej, podanej w sposób typowy dla folk-balladzistów przełomu lat 60/70-tych. Muzyka jest niezwykle czarująca i niebanalna, a do tego kupiła mnie bez reszty.

Oczywiście chwała S.Toulsonowi za reaktywację RED BOX, dziś już zupełnie innego, niż w czasach "For America" czy "Chenko". Ta kopalnia nastrojowych piosenek, podanych z poetyckim zacięciem i popowymi melodiami, nie pozwoliła pozostać mi obojętnym na piękno. Praktycznie podobnymi słowami mógłbym zachwalać nowe dzieła Chrisa De Burgha czy Anathemę.
Biję wielka brawa za znakomity powrót weteranów z kanadyjskiego Bachman-Turner Overdrive, dzisiaj już pod nazwą bez ostatniego członu: Overdrive.

Punktów z reguły nigdy nie przyprawia się albumom kompilacyjnym, a szkoda, bowiem chętnie za składaka roku uznałbym "Still The Orchestra Plays - Greatest Hits Vol. 1 & 2", amerykanów z SAVATAGE. Przy okazji uświadomiłem sobie jaki to genialny zespół. I jaką to glupotą bylo pozbycie się albumu "Edge Of Thorns", za który teraz (bo sobie go odkupiłem po latach) dałbym się .... ,pokroić? Aż tak to nie :-) Wolę ja kroić i pożerać!

Poniżej pozwolę sobie wypisać troszkę tytułów, które mnie rozczarowały, mocno, mocniej i bardzo mocno. Kolejność przypadkowa, po co bawić się w gradację : brzydki, brzydszy i najbrzydszy, skoro mowa o wykonawcach, których z reguły bardzo lubię, ale którym nie zawsze udaje się być w formie najwyższej.
Oto LISTA ROZCZAROWAŃ 2010:
IRON MAIDEN - "The Final Frontier" - (o tym kilka słów  na Liście Słuchaczy))
ROBERT PLANT - "Band Of Joy"- (blado i bez entuzjazmu, pomimo, iż Pan Robert tego chce, a wielu fanów i dziennikarzy bije mu brawo, ja niestety ziewam przy takiej działalności kulturalno-intelektualnej Wielkiego Mistrza)
SANTANA - "Guitar Heaven" (covery nikomu niepotrzebne, z wyjątkiem zainteresowanych na liście płac. Wszystko odstaje od pierwowzorów, i to tak, że nawet nie widzę sensu tego udowadnianiać)
INTERPOL - "Interpol" (szczyt żenady, to chyba w ogóle jedna z największych muzycznych katastrof ostatnich lat)
MEAT LOAF - "Hang Cool Teddy Bear" (uwielbiam Klopsika, za wszystko, dla mnie to wielki Artysta, ale i jemu trafiają się gorsze dni)
MY CHEMICAL ROMANCE - "Danger Days ..." (nawet niezły album, ambitny, w formie concept albumu, dobry pomysł, kilka niezłych fragmentów, ale jako całość zdecydowanie przegrywa z "The Black Parade")
JOHN MELLENCAMP - "No Better Than This" (Artysta zapragnął cofnąć się do czasów początków światowej fonografii i nagrał płytę skromnymi środkami, skąpo przyodzianą w aranżacje, do tego w całości w mono, bo miało być klimatycznie i anachronicznie, a wyszło tak, że usnąć można ,nie doczekawszy nawet środkowej części dzieła)
KAMELOT - "Poetry For The Poisoned" (niby wszystko dobrze, ale coś nie kopie należycie)
STING - "Symphonicities" (nuda i totalny brak pomysłów, bardzo lubianego przeze mnie Artysty. Szkoda, że w ostatnich latach zupełnie wypalonego. Więcej nie napiszę, nie chciałbym, by fani Stinga koczowali w odwecie przed moim domem, zupełnie jakbym to ja wprowadził Stan Wojenny)
JAMES - "The Night Before" (mniej) , "The Morning After" (bardziej) - lubię Tima Bownessa, na tyle, że głupio mi wylewać na niego wiadra pomyj, tym bardziej, że oba te mini-albumy nie są złe, są tylko dużo słabsze od możliwości lidera i jego kolegów
KEANE - "Night Train" - kompletna klapa na całej linii. Ta piękna grupa zechciała się przypodobać młodym dziewuszkom (landrynkom), wieszającym sobie plakaciki nad łóżkiem z ładnymi buźkami swoich idoli. Zrodziła się z tego rzecz  żałosna. Boję się, że to se ne vrati!
ROSWELL SIX - "Terra Incognita: A Line In The Sand" - pierwsza część była rewelacyjna, w drugiej zmieniła się obsada i zmieniło się wszystko, włącznie ze wszystkim co piękne.
YOSO - "Elements" - połączenie sił YES i TOTO, stąd nazwa YOSO, dobrzy muzycy, lecz coś nie zatrybiło. Szczególnie skądinąd świetny wokalista Bobby Kimball (ex-TOTO) uczynił wszystko, by było arcy-niemelodyjnie i kanciato, no i udało się.
ROYAL HUNT - "X" - starają się od lat, aby powrócić do pierwszej ligi, ale jeszcze nie teraz.
MANIC STREET PREACHERS - "Postcards From A Young Man" - to nie jest zła płyta, po prostu kilka wcześniejszych było dużo ciekawszych
KINGS OF LEON - "Come Around Sundown" - nawet trochę polubiłem ten album, także, najchętniej wycofałbym się ze zgorzkniałych słów wypowiedzianych w jednej z moich audycji, lecz i tak uważam, że stać ich było na dużo więcej
BRYAN FERRY - "Olympia" - nastrojowo, zmysłowo, momentami nawet ślicznie (vide "Me Oh My", "Reason Or Rhyme" oraz "Song To The Siren"), niestety zbyt plastikowo, nużąco i mało naturalnie. Ale z klasą, gdyż to w końcu Bryan ferry
REVOLUTION RENAISSANCE - "Trinity" - pierwsze dwie płyty nowej grupy Timo Tolkkiego były całkiem, całkiem. Nie wiem co się stało, że ta z początku dobrze naoliwiona maszyna, nagle się zacięła
ALPHAVILLE - "Catching Rays On Giant" - jako kicz i dyskoteka, nie mieli sobie równych w cudownych latach 80-tych. Później bywało różnie, zazwyczaj średnio. Teraz jest już bardzo źle. Powstał band w zupełnie odmienionym składzie, jedynie z oryginalnym wokalistą, bliski gustom dramatycznych  rozgłośni (tylko z nazwy) radiowych, w stylu Eski czy czegoś równie strasznego.

To na razie tyle.
Jeśli coś jeszcze sobie przypomnę, to napiszę w nowym wejściu.

Pozdrawiam
Wasz Nawiedzony Andrzej Masłowski, lub jak kto woli DJ Maślak