Joe Cocker
strona A "When The Night Comes"
strona B "Ruby Lee" (live at the Ritz, New York)
1989 Capitol Records (016-20 3370 7) - Made in EEC (w sensie, Germany - ta edycja)
Cząstka albumu "One Night Of Sin". Mojego faworyta w bogatych dziejach Joe Cockera. Ale niewiele niżej wyceniam "Night Calls" czy "Cocker". Ten drugi, to też jakby najlepszy z najlepszych. Oczywiście cały czas mając w pamięci potężny debiut "With A Little Help From My Friends". Ale to jednak inna epoka. Tak odległa, jak Woodstockowa miłość i przyjaźń, a mnie na dzisiaj zależało zaproponować Państwu Cockera podobnie wyrobionego, co odleżała w beczkach latami najlepsza whisky. A więc, głębsze, przestrzenne aranże i podobnie wysmakowana, dopieszczona produkcja, a to u Maestro zaczęło się gdzieś w okolicach albumu "Civilized Man". Okay, niech będzie, że nawet w chwili gigantycznej piosenki "Up Where We Belong", zaśpiewanej do pary z Jennifer Warnes - film "Oficer i dżentelmen". Absolutnie niezwykłe. Bądźmy jednocześnie obiektywni, podobne u Cockera cacka to w tamtym czasie wciąż jeszcze raczki. Wielkie epizody, w pełni dopiero ukształtowane na wspomnianym "Cocker". Genialnej pod każdym względem płycie, chociaż "One Night Of Sin" stawiam oczko wyżej. Wszystkiemu zapewne winny sentyment. Prześladująca mnie cecha, której za nic nie potrafię się wyzbyć, ale też nie czynię starań.
"When The Night Comes" otwierało album "One Night Of Sin", i od razu uświadomiło, kim jest Joe Cocker. Że to prawdziwy kozak, ktoś na zdecydowanie wysokich obcasach, z których byle trampek nie zdmuchnie.
Potężny song, i jak to niepierwszy u Mistrza raz, o miłości. Wbijcie uszy we frazę: "kiedy przychodzi noc, chcę być blisko Ciebie...". Cocker szarpie, niemal miażdży płuca, a te z nieukrywaną satysfakcją na swym posterunku. Lata upłynęły, a piosenka wciąż taranuje me zmysły. Też poharatane, nie ukrywajmy. Tych kilka minut lśni w promieniach Słońca. Wszystko gra. Włącznie z odpowiednio dobranymi żeńskimi chórkami, pianinem, rockową, a nawet jeszcze bardziej rockową gitarą, no i wracając na łono głosu - powraca jakże znajomy wydzier. Polecam go mniej więcej na dwie minuty przed końcem. Jakże bliźniaczy (pomimo, iż krótszy) do tego z "With A Little Help From My Friends". Cudownej urody ryk, tym razem zabrany rockowi, na rzecz przynależności do kategorii "popular music". Tak tak, oto 'pop music' w objęciach heavy.
Ten zabytkowy już obecnie song skomponował tercet Bryan Adams / Jim Vallance / Diane Warren. Nie wiedzieć jednak, czemu na mojej siódemce zapisano: Bryan Adams.
Stronę B reprezentowało live'owe "Ruby Lee". W stosunku do wersji z "Sheffield Steel" rozbudowane, a i niesłabnącą 'murzyńską' elegancją Billa Withersa. To jego numer. Koncertowy smaczek, w którym za dużo publiczności nie usłyszymy, więc albo ją wycięto, albo jest ona niezwykle skoncentrowana, nie przebijając się przez muzykę.
a.m.