Płyta na dziś: Asia "Asia" (1982). Nie do radia jednak. Na dzisiejszy wieczór inny repertuar.
"Asia" to przewspaniały album. Przed czterema dekady był nie lada sensacją, choć nie dla wszystkich pozytywną. Po nazwiskach związanych z King Crimson, Yes czy ELP, oczekiwano w takim właśnie duchu grania, a tu piosenki. Fakt, rock'piosenki, jednak z łatwo wpadającymi w ucho melodiami i duża niechęć od entuzjastów symfonik'rockowych akrobacji, wielowątkowych podróży, niekiedy tropem muzyki klasycznej niezapomnianych uwertur, nieszablonowych rozwinięć i pełnych dramatyzmu finałów. Warto jednak było, muzycy Asii stracili szacunek tysięcy rozczarowanych fanów, w zamian zyskując miliony nowych. Przed tą muzyką otwierały się stadiony, listy przebojów, gigantyczne nakłady płyt. Serce rwało, gdy po raz pierwszy usłyszałem "Heat Of The Moment". Była to najwspanialsza piosenka 1982 roku. Wiem wiem, tych najwspanialszych było więcej. A potem bez popitki przełknąłem całą resztę. W jeden/dwa dni wyuczyłem się płyty na pamięć. Spółka Wetton/Downes się rozszalała. Co pomysł, to hit. Niekiedy dorzucał się w nich Steve Howe i jeden raz Carl Palmer. Nooo, z tym Howem to Andy przesadziłeś, mamy go przecież w połowie repertuaru. Fakt, zwracam honor. Jednak Steve Howe dopisywał się tylko w momentach, gdzie słyszeliśmy nieco więcej jego gitary, natomiast Wetton i Downes stanowili za szkielet, i dowodem na ich muzyczne porozumienie te oto fantastyczne piosenki: "Only Time Will Tell", "Sole Survivor" czy "Wildest Dreams". Tak dobre, że grupa nigdy nie potrafiła odstawić ich na bok. W zasadzie przez całą karierę stanowiły za żelazny repertuar koncertowy, no bo jaki idiota podrzuciłby diamenty na strych zapomnienia.
I spójrzmy jeszcze na grafikę. Od razu wiemy, że stoi za nią Yes'owy Roger Dean. To ten sam prehistoryczny świat, tyle, że niedawne fascynujące widoczki zastąpił wężowy smok, zaś logo Asii, wzięte z pomysłu Yes, zaostrzyło się w swej geometrii na poczet nowoczesnej epoki. Świetne. Wejście w lata osiemdziesiąte zuchwałe, ale mnie ta odwaga fascynowała.
Przed laty podziwiałem maestrię Downesa podczas berlińskiego koncertu Asii. A po jego zakończeniu wyszarpany uścisk dłoni plus autograf na bilecie. Moje szczęśliwe chwile.
Ostatnio spotkałem kumpla z czasów podstawówki. Okazuje się, że oboje mieszkamy nieopodal, jednak potrafimy nie widywać się latami. Ważny to z czasów moich muzycznych inicjacji ziomal. Bo to właśnie z jego ust po raz pierwszy usłyszałem nazwę 'Pink Floyd'. Pamiętam nawet, gdzie. To było szkolne boisko sportowe, na którym Jacek wyhaczył mnie z tłumu: "Andrzej, słuchaj, bo ty w muzykę poszedłeś. Czego słuchasz?" - tak to mniej więcej rozpoczął. Wymieniłem mu kilku lubianych piosenkarzy i topowych zespołów, jakie wtedy drukowano w niemieckim 'Bravo', a to nie wzbudziło jego zachwytu. Jacek zdążył już liznąć ambitniejszego grania, więc na początek spróbował mnie przymierzyć do ekipy Watersa i Gilmoura. Zaważył na moich losach. Nie zwlekałem, wkrótce wszedłem w ten świat, w świat kochanej do dziś muzyki, bo i też w tamtej 'boiskowej' rozmowie Jacek uświadomił nieopierzonego Andy'ego o Wawrzynkowych giełdach. Ale również, o potrzebnym na nie grubszym portfelu. I właśnie pogadaliśmy z Jackiem w przelocie, po długim, długim czasie. Dobrze Cię brachu było zobaczyć.
a.m.