środa, 3 sierpnia 2022

abacab

Genesis "Abacab" (wrzesień 1981)
1 miejsce w UK
7 miejsce w US
na singlach, kolejno: I) "Abacab", II) "Keep It Dark", III "No Reply At All", IV) "Man On The Corner"


Powinienem opisać jakąś nowość, zamiast zajmować się odległą przeszłością, jednak nowe albumy wolę prezentować w radio, a w moim pisemnym dzienniku zaznaczać zapomnianych, niedocenianych lub innych z przykurzonych kart historii. Dlatego, zamiast np. o nowej, świetnej! płycie świeżo zlepionego kolektywu Generation Radio, będzie dziś o Genesis "Abacab". I już słyszę to zgrzytanie zębów, albowiem rzecz wysnuta z sabatu czarownic, której fani progowych Genesis masowo nie dzierżą. Andy znowu się wyłamie, ponieważ lubi, i co mu tam...
Pamiętam Wawrzynkowych giełdziarzy, z jakimi skwaszonymi fizysami witali każdy pojawiający się na tamtych niedzielnych targach egzemplarz tego tytułu. Złośliwości nie było końca. A już największej ulgi dostarczali sobie ci 'lepsi' czciciele Genesis. Przeważnie nieodessani od cycka Petera Gabriela, którzy po opuszczeniu przez niego grupy nie przesłuchali już żadnej ich płyty, a zawsze mieli najwięcej do powiedzenia. Czytaj: do potępienia. Okay, nikomu nie spróbuję wmówić, że "Abacab" to arcydzieło, ani, że choćby przez moment zagrażało takim "A Trick Of The Tail", "Wind And Wuthering" czy post'Hackett'owemu "... And Then There Were Three". Ale, że jestem sentymentalny... i że dużo słucham... a słucham uważnie i z uczuciem.... to i na "Abacab" znajduję więcej niż ustawa przewiduje.
Na początek, singlowy numer tytułowy. Złożony z trzech segmentów: ab ac ab. Siedem minut oparte o monotonny rytm i mocne bębny, z pop chwytliwą melodią, co już na samo dzień dobry odsuwało dawne myślenie o tym szlachetnym zespole. Nowe czasy, nowe brzmienie, a i chęć pozyskania nowego elektoratu. Dawny skostniał przy Gabrielu, nie było więc sensu niczego na siłę udowadniać. Inna sprawa, nawet Tony Banks po latach stwierdził, iż Genesis przy tym albumie kompletnie odlecieli. I że już się dalej nie dało. Bo faktycznie, na próżno było doszukiwać się choćby najdrobniejszych odniesień do reprezentantów stylu grupy, w rodzaju "The Cinema Show" lub "Firth Of Fifth". Ale ja na antypłycie "Abacab" lubiłem więcej, niż nakazywała przyzwoitość. I pewnie, gdybym w tamtych latach mógł wobec całej Collins/Rutherford/Banks-trójcy wyrazić uznanie, padłbym jak krzyż przed ich prezbiterium.
Kiedyś uwielbiałem, a dziś wciąż lubię opatrzone sekcją dętą Earth Wind & Fire "No Reply At All". Numer przez dawnych fanów grupy nazywany profanacją, bo i fakt, jak najbardziej nadający się do dyskotek. Chwilę wcześniej solowy Phil Collins dał się poznać w swej sympatii do tego rodzaju soulowych piosenek, a i do współpracy przy "Face Value" nagarnąć do studia Earth Wind & Fire. Poza tym, sekcja dęta zabrzmiała w Genesis już w "Behind The Lines" na płycie "Duke", tyle, że tam przywołał ją Tony Banks na swoich klawiszach.
Strona A "Abacab" okazała się niezwykle zróżnicowana. Każdy z czterech numerów nie pasował do poprzedniego oraz następnego. Podobnie, jak okładka albumu, której ogólne kolorowe nic, też stanowiło za gwarancję repertuarowego miszmaszu. Zwariowane, tak lubię. I chyba tylko ja nie miałem z niczym problemu, ponieważ mając szesnaście lat, po prostu dobrze się przy tej muzyce bawiłem. Nie musiała naprawiać świata, ponieważ ten wciąż wydawał mi się kolorowy. Numery "Me And Sarah Jane" i "Keep It Dark" kręciły się w kółko, wiercąc dziurę w uszach moich dzielnych staruszków, a gdy ich nie było w domu, także sąsiadów. Dopiero po latach wyszło, że w tych z pozoru fajnych do bujania piosenkach, czasem też o coś chodziło. Bo na przykład z liryki "Keep It Dark" wynika, iż mafia przez pomyłkę porywa nie tego, co trzeba. Porwany jest bez grosza, a tu wychodzi, że trzeba mu zwrócić wolność. Niemniej pod warunkiem, że ten będzie trzymać dziób na kłódkę. I tu głupia sprawa, albowiem porwanemu zaczyna podobać się życie w niewoli. Jest ono dostatnie, a niekiedy nawet ociekające luksusem, no i jegomość chciałby na wolności się wszystkim tym, co przeżył pochwalić, a tu morda w kubeł.
Mocną stroną płyty okazały się ballady. Jak zawsze, jak to u Collinsa, w jego ustach bywają prawdziwe, najprawdziwsze. Weźmy "Man On The Corner". Ile ja się tego wtedy nasłuchałem. Kochałem bez możliwości amnestii. Była to stylistyczna przepustka do podobnych piosenek, czy to na solowym longplayu "No Jacket Required" bądź późniejszym "...But Seriously". I też dopiero po latach wyszło, że rzecz z uczuciem podejmuje wątek bezdomności. Z kolei w "Like It Or Not", Collins na polu osobistych uczuć wyznawał: "... dałem Ci wszystko, co miałem ...".
Oczywiście, mieliśmy też zwariowane, a wręcz odrealnione "Who Dunnit?". Zabawa klawiszami i wokalizą Collinsa. A wręcz beztekstowym wygłupem, tak to nazwijmy. O ile ten fragment do odpuszczenia, to już takie "Dodo / Lurker" autentycznie fajne. Jedynie tylko nie wiadomo, do czego tę muzykę przykleić. Szczypta chaosu i trochę pop/jazz/awangardowej bujanki, ale od razu wyczuwałem, że grają mistrzowie. Nikt w garażu by tak nie zabrzmiał, to raz, a dwa, pachniało muzyczną kulturą i długą przebytą drogą. Sporo tu klawiszy, z licznymi zmianami nastrojów, natomiast Collins śpiewał, jakby mu w realizatorce pogrubiono i spowolniono głos. Dla mnie super, acz świadom jestem, iż opętani cudnością "Nursery Cryme" czy "Selling England By The Pound", nie mieli tu czego szukać.

a.m.