Jeden z najjaśniejszych mego żywota dni, 12 sierpnia roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego. W osiem dni po wypadzie na zlot hipisów do Częstochowy, z którego wróciłem wzmocniony, niczym siedemdziesięcio'procentowa nalewka z pomarszczonych wiśni. Było palenie trawy oraz inne namiotowe łajdactwa. Ale przede wszystkim, nie brakowało słońca, muzyki oraz dobrych fluidów. Szczęśliwie nigdy nie dobiłem Jasnej Góry i niech cały czas czuwa nade mną jasna anielcia.
Z owego dwunastego sierpnia, roku już wiadomego, zapamiętałem chyba zbyt mało, no ale miałem siedemnaście lat, więc sami rozumiecie. Dzisiaj mam sto siedem, a pamięć jakby jeszcze krótszą. Na szczęście odświeżył mi ją pewien Pan Darek z Zaniemyśla, który przed laty podarował CD-wypałkę z fragmentem?... a może nawet całym koncertem?. Gdyby jednak na tej płytce było wszystko, koncert okazałby się czasowym liliputem, a pamiętam, że jednak trochę potrwało. Co utrwaliłem? W sumie, z całego wrażenia wtopionego w wulkan emocji niewiele. Cała energia nie poszła w zapis pamięci, a młodzieńczą fantazję.
Występ supportu Easy Rider mocno przez mgłę, za to zakupiony chwilę wcześniej t-shirt z logo grupy Krzak, jakby nadarzyło się przed chwilą. A potem niczym ręcznik jego wykręcanie, dosłownie w chwilę po nastaniu gwiazdy wieczoru. Szczególnie po pierwszych bębnach Steve'a Williamsa. Przyjąłem je na bębenki tak na dwa metry od niemiłosiernie napieprzającego zestawu głośników Peavey. Miałem nadzieję umrzeć ze szczęścia, ale jak się okazuje, dostałem jeszcze tych kilka dekad na powspominanie, choćby tego czy innego, niemiłosiernie ekskluzywnego show.
Stałem po prawej stronie, tuż przy scenie, wpatrzony w całą trójkę mych ówczesnych największych bohaterów i połykałem każdy riff czy solówkę, co i wielbiony głos lidera Papużki. I przy tej właśnie okazji nachodzi żal, iż nie ma go już wśród żywych, ale i od lat także Johna Thomasa. A zatem, dwóch trzecich tamtego klarownego dnia. Słońce coraz mocniej zachodzi, acz wciąż nie pozwala skryć mu się za horyzontalną zasłoną Steve Williams. Bądź dobrego zdrowia! Wobec mego zapewnienia mocnych ówczesnych wrażeń, odpisał mi on niegdyś na pewne zapytanie: "czy ja pamiętam polskie koncerty z 1982? Przecież to jedne z najwspanialszych chwil mego życia". Jak dobrze, że internet pozwala dotknąć Bogów. Wiadomo, poza sceną zwykłych ludzi, też z problemami i chorobami dnia codziennego, co też tymi wykluczającymi ich z życia, niemniej bóg to zawsze ktoś tyciu lepszy. Ktoś o stopień wyżej. Inna sprawa, że bóg, którego możemy dotknąć, nie jest już bogiem. Dla mnie cała ta 'trójca', ukonstytuowana dawno dawno temu w Cardiff (no fakt, z tamtego składu dwie/trzecie różniło się), to mój oburącz zlepiony ku niebiosom.
Zawsze pamiętam o dwunastym sierpnia. Każdego roku, w każdych okolicznościach. I na syto, i na głodniaka. Także wtedy, gdy w kalendarzu bywa na jubileuszowo, czy pod jakąkolwiek inną matematyczność. Ta data to świętość i najchętniej bym ją opomnikował. Choć wiem, że w tym kraju nigdy to nie przejdzie. U nas jedynie męczennicy, bohaterowie i święci, a już najlepiej ci bizantyjscy, ze święcącymi jak psu jajca berłami.
Przywołanego dwunastego sierpnia Arena pękała w szwach, z ludzi lały się wodospady potu, bo i gorąc zapanowała piekielna, zaś muzyka demolowała mocną konstrukcję hali, która jednak szczęśliwie przetrwała Budgie, co też czady Iron Maiden, UFO, Accept, Pretty Maids, Nazareth, Saxon i jeszcze paru innych gigantów.
No i ta jedna z moich chwil, dla których warto było.
a.m.