wtorek, 14 sierpnia 2018

MICHAEL WHITE - "Michael White" - (1987) - reedycja








MICHAEL WHITE
"Michael White"
(oryginalnie ATLANTIC / reedycja ROCK CANDY)

***1/2





Robert Plant w swoim czasie nie znosił dowodzonego przez Lenny'ego Wolfa, a imitującego Led Zeppelin, Kingdom Come. Jednocześnie przymykał oko na durnoty niejakich Dread Zeppelin, którzy przerabiali numery Led Zepps w rytmie reggae, a ich wokalista przedrzeźniał samego Elvisa Presleya. Nie pojmuję więc, dlaczego pan Robert tak bardzo nie cierpiał Kingdom Come i wcześniejszego bandu Wolfa, Stone Fury, skoro dzisiaj kłania się w pas chłopakom z Greta Van Fleet. I jakoś toleruje skłóconego przez lata Davida Coverdale'a, który przecież nie tylko za sprawą płyt "1987" czy "Slip Of The Tongue", dał Plantowi dowód swego uwielbienia.
Spadkobierców, imitatorów, jak też pozerów Led Zeppelin, było i jest dużo więcej, czego kolejnym przykładem właśnie wzięty w kleszcze Michael White. Artysta na swój sposób wyjątkowej debiutanckiej płyty, choć na drugiej i jednocześnie ostatniej, ośmielił się sięgnąć po trafnie oddane "Whole Lotta Love".
Kim jest Michael White? Ano facetem, który w 1987 roku bez pardonu wbił się w portki Roberta Planta. Jego album "Michael White" nosił w sobie wiele znamion czwartego solowego i mocno popowego dzieła Planta "Now And Zen". Tylko, że zaraz zaraz, przecież White fonograficznie zadebiutował w 1987 roku, a wspomniane "Now And Zen" ujrzało światło dzienne dopiero na początku roku 1988. Czyżby więc Michael White antycypował? Na to wychodzi. Inna sprawa, że dobre duszki sprzyjały, wszak jego dzieło powstało w monachijskim Musicland Studios, a więc w miejscu, w którym Led Zeppelin nagrywali klasyczne "Presence". Ach, z tego wszystkiego zapomniałem dodać, że Michael White w latach 70-tych przewodził kilku grupom coverującym Led Zeppelin, jak Michael White And The White oraz nieco wcześniej działające The Boyz. W składzie tej drugiej muzykowali: perkusista Mick Brown oraz gitarzysta George Lynch, a więc połowa późniejszych Dokken.
White nosił więc w sercu całą genealogię Planta, mając tym samym pełnię podstaw do zdobycia się na zrealizowanie właśnie omawianej płyty. Przy czym, mówimy o niej, ponieważ niedawno dokonano długo wyczekiwanej kompaktowej reedycji. Do tej pory nikt się na to nie zdobył, a dawno wytłoczone winyle zaczęły pomału niebezpiecznie wchodzić w sferę unikatowości.
Odpowiedzialna za poniższe CD wytwórnia Rock Candy, na co dzień nie szasta nadmiernymi nakładami, warto więc już teraz zadbać o własny egzemplarz.
Na kompaktowym albumie żadnych dodatków, jedynie podstawowa 10-utworowa setlista, jak na dawnym winylu, oto czego możemy oczekiwać. Za coś ekstra można jedynie uznać bogato zreferowaną, lecz jednocześnie już skromniej zilustrowaną książeczkę. Mimo wszystko, nawet bezgraniczni wielbiciele winyli nie powinni pogardzić tą reedycją.
Całość otwiera "Fantasy", którego rozleniwiony klawiszowy wstęp jednoznacznie nasuwa Plant'owskie "Heaven Knows". I dopóki w refrenie ponad szablon piosenki pop, nie nastanie istny rockowy zadzior, będziemy tkwić w bliźniaczym nastroju kawałka inicjującego "Now And Zen". Przez chwilę nawet uległem wrażeniu, iż może to jednak jakiś zagubiony kadr z sesji do czwartego longplaya Roberta Planta.
W dalszej części płyty nie napotkamy już podobnych bezpośrednich porównań, choć kolejny w zestawie "I Know You Need Someone" również podciągnąłbym pod przywołane "Now And Zen". Gitara, klawisze, chórki, plus ogólny nastrój, no i ten wcale nieirytujący egzaltowany śpiew - wszystko z lubianej bajki. Być może niewiele tu rocka, ale nie traćmy zapału, ten jeszcze nadejdzie. Tymczasem, proszę dać się porwać samej efektownej melodii oraz klasowej gitarowej solówce - autorstwa Randy'ego Pipera - muzyka wczesnego składu W.A.S.P., a konkretnie dwóch pierwszych albumów z 1984/85 roku.
Obie powyższe kompozycje w pełni zasługiwały na lisy przebojów, choć te zamknęły przed nimi swe wrota.
Na tym etapie albumu Słuchacz jeszcze nie wie, że po akustycznej - w zwrotce, a zdecydowanie elektrycznej - w refrenie, balladzie "Bring On The Night", nastąpi ciąg kompletnie zróżnicowanych piosenek. Mniej przebojowych, nieszablonowych, a niekiedy wręcz na pół-eksperymentalnych. Odnosząc to do sztancy w osobie Roberta Planta, to jakbyśmy chwilami przenieśli się na łono jego specyficznego albumu "Shaken'n'Stirred", którego poza mną, powszechnie się nie lubi - delikatnie rzecz ujmując. Dlatego tylko nieliczni przebrną przez takie "Matriarch", "Déjá Vu", "Jumpin' The Fence", bądź troszkę nijakie "Dirty Dancer". Pod tym względem, o wiele korzystniej prezentuje się oczko wcześniej usadowione "Radio". Całkiem miła i o szeroko medialnym nastawieniu piosenka, której nawet za sprawą tytułu żaden ówczesny didżej nie przygarnął.
Fanom Led Zeppelin powinna do gustu przypaść akustyczna i nacechowana folkiem ballada "One Good Turn", jak też naszpikowana bombastycznymi gitarowo-smyczkowymi akordami kompozycja "Psychometry".
Z albumu "Michael White" żaden nieśmiały kwiatowy płatek, którego po parkowym stawie przepychają rozleniwione fale. Jego twórcą okazał się Artysta, w którego sukces mocno wierzyli włodarze Atlantic Records, a któremu ostatecznie zabrakło jednej dobrej karty, celem zgarnięcia bitki.
Za realizację płyty odpowiedzialnym Reinhold Mack, a więc uznany niemiecki inżynier dźwięku oraz płytowy producent, który swą maestrią obdarował m.in. grupy Queen i Rolling Stones, pulpecika Meat Loafa, niezłego gitarowego wymiatacza Billy'ego Squire'a, a nawet naszego Czesława Niemena.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"