poniedziałek, 21 maja 2012

ROBIN GIBB nie żyje (1949-2012)

 ROBIN GIBB  (22.XII.1949 - 20.V.2012)

Jak to się wszystko szybko dzieje. Umierają ostatnio (w coraz to krótszych od siebie odstępach) artyści mojej młodości, na których budowałem swój gust i wrażliwość muzyczną. Dopiero co wczoraj w "Nawiedzonym Studio" słuchaliśmy kilku piosenek zmarłej w miniony czwartek Donny Summer, a dzisiaj od południa docierały do mnie wieści, od różnych osób, o śmierci Robina Gibba. Przedostatniego Bee Geesa. A jeszcze nie dalej jak dwa lub trzy "Nawiedzone Studia" wstecz, mówiliśmy o poprawiającym się Jego stanie zdrowia. O tym, że Artysta pokonał raka, zapalenie płuc, no i jak to ponoć po wybudzeniu ze śpiączki, Robin oznajmił o planach muzycznych na najbliższą przyszłość. Dziś już wiemy, że nic z nich nie będzie.
Muzyk od dawna nie wyglądał najlepiej, ale przecież to o niczym nie musiało świadczyć. Medycyna poczyniła duże postępy i niejedne choróbska zwalcza jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
I pomyśleć, że dokładnie rok temu, w maju 2011, Robin Gibb wystąpił w Warszawskiej Sali Kongresowej. Ciekawe co myśli teraz tych 2-3 tysiące ludzi, którzy byli tamtego wieczoru w Jego towarzystwie, mogąc posłuchać "tego głosu" i "tych piosenek" wspólnie.
Nie chcę w tym miejscu zanudzać o mojej sympatii do Robina Gibba, bowiem jeśli w takim żałobnym tonie się rozpisuję na tymże blogu, o jakichkolwiek artystach, to tylko o tych, których przynajmniej lubię, uwielbiam , bądź po prostu kocham. Chyba tylko jednym słowem można określić uczucie jakim darzy(ło) się kogoś, kogo wszystkie płyty ma się w domu na półce, a co najważniejsze słuchało się Jego muzyki od najwcześniejszych szczenięcych lat.
W dobie internetu , niezliczonych ilości forum, artykułów czy tuzinów recenzji, nie widzę sensu pisania tutaj i w tym momencie, rzeczy podobnych. Pomimo, iż zerknąłem sobie na wyrywki do oferowanej literatury internetowej, i przeraziłem się jej żałosną oprawą i ofertą.
O Robinie w największym skrócie mogę napisać tyle, że jego głos był jednym z najcudowniejszych i najbardziej rozpoznawalnych w świecie muzyki pop, a może i w świecie muzyki w ogóle. Każdy z głosów braci Gibb był na swój sposób do siebie podobny, a jednak przewrotnie każdy inny i oryginalny.

Nie licząc nie-beegeesowego Andy'ego, którego przedwczesna śmierć przerwała jego fenomenalnie rozwijającą się karierę, niedawno temu pożegnaliśmy Maurice'a, a dzisiaj żegnamy Robina. A jeszcze niedawno zastanawiałem się czy Bee Gees w duecie Robin+Barry jest możliwy? Dzisiaj dostajemy ostateczną odpowiedź na to pytanie. Nie będzie więcej nowych piosenek. Przychodzi nam cieszyć się tym co do tej pory było nam dane.
Ale i dzisiaj świat musi sobie uświadomić, że pożegnał Wielkiego Artystę. Artystę wywodzącego się z epoki niekomputerowej, w której trzeba było udowodnić, że się nim jest. Że się potrafi śpiewać czy grać, bo żadne komputery czy różne inne dobrodziejstwa techniki , nie zatuszują ewentualnej beznadziejności. Dlatego śmierć Robina Gibba, Donny Summer, Gary'ego Moore'a i wielu innych, którzy ostatnio nas opuścili, zabiera pewne wartości bezpowrotnie. Nie pozostawiając po sobie prawie nic w zamian.

Zaraz nastawię sobie LP "Secret Agent" z przebojowym "Boys Do Fall In Love", a później "How Old Are You?" z "Juliet", "Kathy's Gone" czy "Hearts On Fire", a także niedocenioną "Walls Have Eyes" i jej uroczymi 10-cioma piosenkami, w tym z niedocenianymi szerzej "Toys" oraz "Gone With The Wind". Kto wie, może przyszedł czas także polubić płytę "Magnet", którą niegdyś tak bardzo krytykowałem.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl