ACCEPT - "Stalingrad" - (NUCLEAR BLAST) - ***
Accept bez Udo Dirkschneidera. Gdyby mi ktoś niegdyś powiedział, że będę podziwiać ten zespół bez najważniejszej jego postaci, przyłożyłbym mu wskazujący palec do czoła, i stuknąłbym po nim trzy razy, niczym dzięcioł.
To, że są na tym świecie rzeczy, które jakby to powiedział Ferdynand Kiepski: "nie śniły się nawet fizjologom", wiem nie od dziś. Ale nic to, pójdę dalej, otóż śledząc uważnie karierę "subtelnego" Udo, który niewiele w ostatnich latach ma do zaoferowania, poza solidnym rzemiosłem i absolutną przewidywalnością, myślę sobie, wstrząs jaki Accept zaproponował przy poprzednim albumie "Blood Of The Nations", był jedną z najprzyjemniejszych eksplozji jakie poruszyły mną w latach ostatnich.
Mark Tornillo przybył niemal znikąd (tj. prawie z nieznanemu dotąd nikomu TT Quick), ale jak szarpnął głosowymi strunami, to oniemieli nawet najbardziej konserwatywni obrońcy wielkiego poprzednika. Odświeżony Accept dał znać o sobie po kilkunastoletniej przerwie i zaatakował z niewiarygodną siłą oraz animuszem. Poza kapitalnym wokalistą, na drodze od razu wyrosły wspaniałe kompozycje, a także nowe i jeszcze mocniejsze brzmienie. W ten odstawiony niemal na bocznicę zespół, wdrapał się raptem jakiś niewiarygodny przypływ energii. Ta historia przypomina mi pewnych pasjonatów starych aut, którzy z gratowiska wydobywają ledwo trzymającego się kupy gruchota, by po jakimś czasie nie tyle przywrócić go do życia, ale nadać mu kolor i połysk godny salonowej piękności.
O ironio, i pomyśleć, że dawni koledzy proponowali Udo powrót do grupy, ale ten nie wyraził ochoty, woląc opływać obrzeżami wielkie sceny, przy okazji nie wierząc już samemu w dawną chwałę zasłużonej dla metalu nazwy Accept. Nie spodziewał się nasz dawny bohater, że jego koledzy wytną mu numer nie lada, i nagrają z nowym "wyjcem" jedną z najlepszych płyt w swojej karierze, której to wytyczoną nową drogę, ma przyjemność kontynuować wydany niedawno album "Stalingrad". Może i nie tak wielki jak jego poprzednik, ale i tak ze wszech miar znakomity. Bo oto, proszę Szanownego Państwa, spieszę donieść o tym, jak to Accept wciąż cieszą wielką formą, a ich nowe dzieło jest wykonane z najcenniejszego metalowego kruszcu. Być może "Stalingrad" nie jest aż tak niesamowity jak "Blood Of The Nations", ale życzyłbym sobie bardzo, aby w dzisiejszych przeciętnych czasach dla "prawdziwego metalu!", zespoły nagrywały kiepskie, bądź przeciętnej jakości płyty, na których znajduje się przynajmniej kilka tak przyjemnych łomotów, że nie pozwalają spokojnie zamknąć oczu. Wymienię tu choćby taki utwór jak "Twist Of Fate" - z takim refrenem w klimacie czasów płyt "Breaker" czy "Restless And Wild". Albo nieco epicki i blisko 6-minutowy "Shadow Soldiers" - z narastającą dramaturgią i takim refrenem zagrzewaczem do boju. To właśnie tego typu kompozycjami powinno się napawać naszych futbolistów, a nie tymi piejącymi kurami z koko jarzębinowej zagrody.
Absolutnie cudownym fragmentem tegoż albumu jest tytułowy "Stalingrad". Główny motyw utworu aż rozpiera dech w piersiach swoją majestatyczną i piękną melodią, jednak Tornillo ani się śni, by śpiewać pod jej nuty. Facet po prostu szoruje gardłem , niczym szrober po cienkiej powłoce. Temu wszystkiemu towarzyszą zespołowe chóry i dialogi gitarowe Hoffmanna oraz Franka. Ale to nie koniec, tak jak dawniej muzycy potrafili efektownie wpleść do nagrania "Metal Heart" przepiękny motyw "Dla Elizy" (czyli Fur Elise) L.V.Beethovena, tak teraz w drugiej części kompozycji "Stalingrad", panowie szarpidruty, rzucili gitarowym cytatem z Hymnu Sowieckiego. Wiary swym uszom nie daję, że melodia z rejonów "ukochanego Wielkiego Brata" wydaje mi się naprawdę piękna.
Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na finałowy nieco posępny "The Galley". Utwór ten mógłby z powodzeniem stać się ozdobą niejednej późniejszej płyty Black Sabbath. Na przykład, z okresu kiedy śpiewał tam Tony Martin. Jedynie wkradające się tutaj charakterystyczne acceptowskie chórki, przypisują tę kompozycję ich należytym właścicielom. Proszę jeszcze zwrócić uwagę na to, jak w środkowej części następuje tutaj fajny orientalny klimat, z ponownie dialogującymi ze sobą gitarami, no i jeszcze sama końcówka kompozycji, łagodna, wręcz romantyczna. Zupełnie jak balsam na poobijane i storturowane ciało.
Pozostałe utwory nie charakteryzują się być może niczym szczególnym, choć każdego z osobna słucha się naprawdę miło.
Warto zakuć się w dyby na blisko godzinę słuchania tej płyty. A Mark Tornillo może z podniesioną głową głosić, że poradził sobie z syndromem drugiej płyty, nawet jeśli minimalnie przecież przegrał ze swoim debiutem pod Accept'owskim sztandarem.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)
nawiedzonestudio.boo.pl