czwartek, 3 maja 2012

Relacja z wyjazdu do Wrocławia na koncert EUROPE, 1 maja 2012


Nie byłem we Wrocławiu od blisko ćwierć wieku. Chciałem wreszcie zobaczyć miasto, o którym słyszę w ostatnich latach wiele dobrego. Okazją i doskonałym pretekstem do tego, był wtorkowy koncert Europe. Wraz z moją nierozerwalną paczką (Przemko i Peter) wsiedliśmy do czarnego Mitsubishi Petera, i wyruszyliśmy.
Po dotarciu na miejsce, auto zaparkowaliśmy na ul. Szewskiej, dosłownie o rzut beretem od Starówki. Pogoda cudowna, dobre nastroje, no to hej, poszliśmy się powłóczyć po rynku i okolicach. Jak wyglądała tego dnia Starówka Wrocławska, widać na poniższych i powyższych fotkach. W nagrodę za nasz wysiłek i przemierzenie tylu mil (tego upalnego dnia), desery lodowe w przytulnej kafejce, które dodały sporo energii.
Wrocławianie, Rynek mają piękny i ogromny. Niestety jego okolice pozostawiają wiele do życzenia. Stylowe i poniemieckie (zabytkowe) kamienice, mieszają się z ohydnie wkomponowanymi blokami mieszkalnymi, epoki późnego Bieruta ,Gomułki i wczesnego Gierka. Totalne straszydło. Poza tym, Wrocław jest ogromny i rozwlekły. Mój ukochany Poznań przy nim, to liliput. Żałuję, że z braku czasu nie mogliśmy dobrze go pozwiedzać. A szkoda, gdyż wyczuwałem "w powietrzu" miłą atmosferę.
Tego dnia pobito rekord Guinessa na Wrocławskim Rynku. Otóż, ponad siedem tysięcy ludzi chwyciło za swe gitary i na raz, dwa, trzy, zagrało "Hey Joe", Jimiego Hendrixa. Niestety nie zdążyliśmy na tę uroczystość. Dziesięć minut przed jej rozpoczęciem wsuwaliśmy w Lesznie kurczaki w panierce, w ichniejszym KFC. Moim ulubionym fastfood-barze. Później już będąc we Wrocławiu, co rusz to mijaliśmy ławice ludzi z gitarami.
Tuż po godzinie 19-tej postanowiliśmy udać się na Wyspę Słodową, na której to, miał odbyć się koncert Europe'ów. Gwiazdy głównej festiwalu, jaki odbywał się tam od kilku godzin. Okazało się, że nasze elektroniczne bilety były ważne tylko po jednej stronie Wyspy. O czym dowiedzieliśmy się po tej niewłaściwej stronie. Musieliśmy zatem od jednej bramki zasuwać dobry kilometr do tej właściwej. Po wejściu do upragnionego środka ( park na wyspie) spotkało mnie kolejne zaskoczenie, a raczej pewien rodzaj niesmaku. Wyobraźcie sobie, że aby kupić piwo lub kiełbaskę, a także popcorn czy coca colę, trzeba było wcześniej zakupić w jednym z wyznaczonych miejsc, jakieś durne żetony.  Nie wiedząc o tym, podszedłem do stoiska z piwem, a pan z drwiącą miną, widząc, że jestem ciemniakiem, poprosił  o żeton. Gdy zapytałem o co chodzi, ten odrzekł, że tak szefostwo wymyśliło. Gratuluję szefostwu, życząc dalszych sukcesów!  Pomimo tego, usiedliśmy sobie na ławeczkach i dzielnie odpoczywaliśmy po całym intensywnym dniu, wyczekując na godzinę 21-szą, o której miało się wreszcie rozpocząć TO COŚ!. W międzyczasie Peter poszedł po kiełbaskę, odstając grzecznie w kolejce za żetonami, i kupił mi przy okazji upragnione zimne piwo. "Zamkowe", czy jakoś tak. Przez cały czas na scenie grali różni artyści. Nawet nie wiem jacy. Nie znałem rozpiski koncertu. Dosłyszeć było trudno (poprzez dzielący most i rzekę), także nie ryzykowaliśmy konfrontacji z tymi ewentualnymi "naszymi" gwiazdami rocka. Usłyszałem w pewnym momencie melodię do "Fool For Your Loving" grupy Whitesnake, a później pewien młody człowiek (spotkany przy okazji Słuchacz Nawiedzonego Studia), powiedział mi, że miał wystąpić jakiś były muzyk z Whitesnake. Hmmm!!!  Do teraz nie wiem jaki? Ale chyba mogę jednak żałować. Niestety załapaliśmy się na końcówkę koncertu T.Love. Jakieś pięć lub sześć kawałków. Nie mogłem wyczekać końca, choć większość zgromadzonego tłumu bawiła się dobrze. A nawet ku memu niezrozumieniu - bardzo dobrze. Nie mam szczególnych uprzedzeń do Muńka Staszczyka, ale ta jego kapela i te jego luzackie niby rockowe pioseneczki, delikatnie mówiąc, wykrzywiały mi gębę , niczym kwaśne i niedojrzałe pomarańcze. Poza tym, nienawidzę plucia. O ile piłkarzom uchodzi to na sucho, a ich kolegom zbiera się to później na koszulkach, o tyle Muniek, gdy kończył śpiewać, pluł sobie na lewo i prawo. Jak taka zwykła świnia! , że tak pozwolę sobie to nazwać.  I choć Muniek to podobno luzak, i wiele mu wolno, to pewne zasady savoir vivru powinny być przestrzegane także przez takich Muńków jak On. Pozostawiając na boku r'n'rollowe zachowania lidera tej luzackiej kapelki, zdałem sobie po raz kolejny sprawę, dlaczego Polski Rock jest w większości do dupy. Przepraszam za użycie tego niecenzuralnego słowa, ale jakikolwiek zamiennik nie przychodzi mi do głowy. Zanim Juropy weszły na scenę, na telebimach reklamowano Wrocławskie koncertowe atrakcje na dzień 3 maja, jak: Kult, Acid Drinkers i tym podobne "znakomitości".
Ale nie psujmy sobie nastroju.

 Europe weszli na scenę dopiero o 21.40. Bynajmniej nie z własnej winy. Po prostu Muniek zagościł na scenie nazbyt długo.


Publiczność na początku występu Joey Tempesta i jego kolegów, stała nieco osłupiała, bowiem muzycy rozpoczęli od kompozycji z najnowszej płyty "Bag Of Bones". A ta z kolei, jest dość mocno czadowa, i jak na dotychczasową twórczość Europe, mało melodyjna. Na minach większości zgromadzonych nastąpiła konsternacja. W tym na obu moich kolegów, którzy nie znali jeszcze nowych piosenek ("Riches To Rags", Not Supposed To Sing The Blues", "Firebox", czy nieco później zagrany jeszcze "Demon Head"). Szepnąłem tylko na ucho jednemu z nich, żeby się nie załamywał, bo na pewno za chwilę będzie to na co czeka. Przez pierwszych kilkanaście minut Juropy solidnie wymiatali na scenie, lecz zgromadzony tłum stał niczym wartownicy Jej Królowej Mości. Jego pierwsze spięcie poluzowały dopiero ( i nieśmiało jeszcze) starsze kompozycje, jak "Scream Of Anger", czy w szczególności "Superstitions" oraz "Let The Good Times Rock". Ale samych muzyków Europe raduje najbardziej granie tych nowszych kompozycji. Widać, że niesamowicie się w nie wczuwają. Energię jaką włożyli w "Seventh Sign" , "The Beast" , "No Stone Unturned" (obłęd !!!) czy w "Love Is Not The Enemy" jest trudna do opisania. Była też niespodzianka dla przybyłych tego dnia fanów Jimiego Hendrixa (impreza pod hasłem "Thanks Jimi Festival"). Grupa zagrała "Little Wing". Świetnie zresztą. Dla mnie jednak największym zaskoczeniem i ogromnie miłą niespodzianką, była kompozycja "Girl From Lebanon". Zawsze był to mój ulubiony utwór z albumu "Prisoners In Paradise", a poza tym nigdy nie słyszałem go w wydaniu na żywo. Ze trzy-cztery razy poczułem zaniepokojenie, gdy na ułamek sekundy całkowicie zanikał dźwięk w jednym czy drugim kanale głośników. Modliłem się, by wszystko jakoś wytrzymało do końca. No i na szczęście nic się nie rozsypało. Co jeszcze zagrali? Ano nie zabrakło "Carrie" (z zapalniczkami), metalowego "Start From The Dark", czy przebojowego "Rock The Night" - z wplecionym akcentem Purpleowskiego "Woman From Tokyo". Na bis padły "Last Look At Eden" i oczywiste "The Final Countdown". Przy tym ostatnim, nastąpił istny szał. Szkoda, że gdy Juropy przestali go grać i podziękowali za występ, publika nie prosiła już o nic więcej, tylko grzecznie zaczęła opuszczać Wyspę. Na nosie poczułem jedną i drugą kroplę deszczu, jednak wciąż  było ciepło i sucho. Dobre pół godziny truchcikiem udawaliśmy się w kierunku Szewskiej, do naszego czarnego i wypucowanego Mitsubishi. Ledwo do niego wsiedliśmy dając komendę "ruszamy na Poznań", a tu zaczęło solidnie lać!  Deszcz towarzyszył nam jeszcze przez dobrych kilkadziesiąt kilometrów. Dopiero ustąpił nieco pod Rawiczem. Było po pierwszej w nocy, zrobiliśmy się głodni, ale na stacji Orlen, dwóch smutnych sprzedawców na zadane pytanie "co macie do zjedzenia na ciepło?", odpowiedziało ze zblazowanymi minami: "nic". Miałem ochotę wyciągnąć spluwę niczym Inspektor Callahan i pogonić to smutne towarzystwo do roboty. Skończyło się jednak na paczce Crunchips'ów, butelce Pepsi, a na deser Milka z orzechami. Ot, miła kolacyjka.
Wspaniały dzień. Cholernie miła przejażdżka z kumplami, na koncert marzenie. Samochodem, w którym grali nam przez drogę: Alan Parsons Project, Baton Rouge, i jeszcze kilku innych.... Brakowało mi od dawna r'n'rollowych dyskusji na nie zawsze wygodne tematy w towarzystwie Dam. Jak fajnie!
A wielotysięczny tłum na Wyspie Słodowej potwierdził, że Europe nie są zespołem tylko jednego przeboju ("The Final Countdown"), jak często zdarza mi się usłyszeć takowe opinie od różnorakich "znawców", którym Scorpionsi kojarzą się tylko z balladkami, Queen z "Radio Ga Ga", itp....itd....





(po lewej mój bilet z koncertu)










 P.S. Szkoda tylko, że Europe nie grają już na koncertach utworów: "Cherokee", "Open Your Heart" czy "Ready Or Not". Z kolei grywają "More Than Meets The Eye" (uwielbiam!!!), ale u nas go zabrakło.




Oto pełen program koncertu EUROPE: (zapisywany co 15 minut do telefonu, czyli średnio co trzy utwory. Mam nadzieję, że się nigdzie nie kropnąłem.)
1. Riches To Rags
2. Not Supposed To Sing The Blues
3. Firebox
4. Superstiitions
5. Scream Of Anger
6. No Stone Unturned
7. Demon Head
8. Let The Good Times Rock
9. Seventh Sign
10. Little Wing
11. Love Is Not The Enemy
12. Girl From Lebanon
13. Carrie
14. Start From The Dark
15. The Beast
16. Rock The Night
na bis:
17. Last Look At Eden
18. The Final Countdown





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl