GREAT WHITE - "Elation" - (FRONTIERS RECORDS) - *1/2
Great White zawsze ceniłem za to, że z całej tej hair-metalizującej rodziny (polakierowanych zespołów lat 80-tych), byli wiernymi spadkobiercami solidnego klasycznego rocka. Odnoszącego się klimatem do takich gigantów jak: Led Zeppelin, Aerosmith, Bad Company czy Mott The Hoople.
Niech powyższe słowa w żaden sposób nie ujmują zasługom innym grupom z tamtych lat, z m.in. Ratt, Motley Crue czy White Lion na czele.
Jack Russell, charyzmatyczny frontman, obdarzony ciekawą barwą głosu, i sposobem śpiewu bliskim stylu Roberta Planta i Iana Huntera razem wziętych, był główną ozdobą tego naprawdę niegdyś fantastycznego zespołu. Pod Temidę jednak z tym, kto nie doceni ogromnego wkładu główno dowodzącego w zespole Marka Kendalla - gitarzysty, producenta i często pierwszego kompozytora. Że o nie mniejszych zasługach należy wspomnieć w przypadku pozostałych muzyków, którzy zawsze stanowili w Great White za jedną rodzinę.
Będąc obiektywnym, muszę zauważyć, że największe sukcesy grupa odnosiła w późnych latach 80-tych i troszkę jeszcze na początku następnego dziesięciolecia. Ale nie oznacza to, że płyty wydawane po tym okresie były słabe, Były po prostu bardziej oszczędne, tworzone z mniejszym rozmachem i nie taką przebojowością, jak genialne: "Once Bitten..." (1987) czy "...Twice Shy" (1989), których oba tytuły zresztą zgrabnie układały się w jeden, ten z wielkiego przeboju Iana Huntera "Once Bitten Twice Shy". Utworu, z okresu solowej twórczości, byłego lidera Mott The Hoople - tak na marginesie. Te dwa arcydzieła powinny być absolutnym musem dla każdego sympatyka melodyjnego hard rocka, podlanego przy okazji rodowodowym kalifornijskim entuzjazmem.
Łezka w oku się kręci, gdy przypomnę sobie, ile to wiader pomyj w swoim czasie wylali na zespół dziennikarze za piękną płytę "Hooked" (1991). Narzekali, że zespół stanął w miejscu, że stał się bezradny, nieciekawy, itd... Podczas, gdy ja z wypiekami na twarzy skakałem po pokoju w rytm muzyki ,niczym jakiś szaleniec. Ale to dawne czasy, które być może jeszcze kiedyś powrócą. I oby, bo to co się stało z dzisiejszym Great White, woła o pomstę do nieba. W najczarniejszych snach nie spodziewałem się czegoś równie okropnego. Jack Russell, najpierw chorował i był zastępowany przez różnych kolegów po fachu, aż w końcu mu podziękowano. Grupa rozbiła się na dwa obozy. Pierwszy nazywa się Jack Russell's Great White, i ten na razie nie ma żadnego dorobku płytowego, choć posiada "ten głos". Drugim obozem jest to co właśnie próbuję opisać, a w którego skład weszli pozostali muzycy dawnego Great White. Tyle, że rzecz jasna bez samego Russella. Na jego miejscu pojawił się niejaki Terry Ilous. Postać mniej znana, ale znowu nie całkowicie nieznana. Ten dżentelmen podśpiewywał niegdyś w legendarnym i także kalifornijskim XYZ (u nas niemal zupełnie grupa ta pozostaje nieznana). Człowiek obdarzony r'n'rollowym głosem, którego oryginalność można mierzyć jedynie w skali ryczenia po niestrawnościach żołądkowych, próbuje zadomowić się na wygrzanym i wyprofilowanym fotelu przez niecodzienne gardło jakim obdarowany został przez naturę jego śpiewający przedmówca. Nawet jeśli pozostawię już w spokoju to najnowsze śpiewające nieszczęście, to płyty "Elation" nie da się nawet obronić kompozycyjnie. Album wypełniają błahe, rozmydlone i kompletnie nieciekawe pseudo hard rockowe piosenki, o korzennych wpływach country i bluesa. To, co powinno stanowić za atut, zabija swą nieudolnością. Niemal wszystko zagrane zostało tutaj na jedno kopyto. Melodie kleją się do siebie jak rozgotowany makaron. Wokalista ryczy jakby nosił za ciasne majtki, z takimże samym beretem do kompletu. A koledzy wiosłujący na szarpanych instrumentach myślą, że gdy równo akordują i czasem co nieco zamieszają, to jest jak być powinno. Nie liczcie tu Moi Drodzy na fajne melodie, zapamiętywalne motywy, zagrywki, przejścia, itp... Nic z tego. Pozostaje tylko ból głowy, a z drugiej strony wielka ulga, gdy ta muzyczna kompromitacja dobiega wreszcie końca. Tych dwanaście utworów dłuży się niczym piesza pielgrzymka z Przemyśla do wrót ojca Tadeusza.
Ta płyta dla Great White, będzie takim czyrakiem na dupie, jak niegdyś dla grupy Bon Jovi albumy: "This Left Feels Right" oraz "Lost Highway", lub dla zacnego Bonfire męki na ostatnim dziele "Branded".
Szkoda tylko tutaj dwóch kompozycji, mianowicie ballady "Love is Enough", oraz fajnej, przebojowej, i takiej w starym stylu "Heart Of A Man". Już słyszę co by z tymi utworami mógł zrobić Jack Russell. Bowiem pozostałej reszty tej koszmarnej płyty, nie uratowałby nawet Ojciec Niebieski.
Życzę grupie totalnej klapy w obecnej jej formule, i szybkiego podania sobie dłoni przez zwaśnione strony. W imię jedności i dla dobra rock'n'rolla!
P.S. Przy tej płycie dopiero zrozumiałem dlaczego kiedyś z taką ochotą pozbyłem się debiutanckiego longa XYZ.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)
nawiedzonestudio.boo.pl