UFO - "Seven Deadly" - (Steamhammer / SPV) - **3/4
Aby w ogóle dać jakiekolwiek szanse tej płycie, należy niemal całkowicie zapomnieć o czasach kiedy to UFO rzucali w nas albumowymi petardami, w rodzaju "Force It" czy "No Heavy Petting". O fenomenie koncertowym "Strangers In The Night" wspominać już nie powinienem, by nie dobijać samych muzyków. Dzisiejsze UFO, to ciężka kolos maszyna, która rozpędza się, lecz sapie i dyszy już przy truchcie. Z dawnych lat pozostało niestety tylko logo zespołu i charakterystyczny głos Phila Mogga. Dobre i to, bo gdyby zabrakło "tego" głosu, to w ogóle nie byłoby już o czym mówić. Personalnie, to jeszcze rzecz jasna należy wymienić Andy'ego Parkera i Paula Raymonda, z dawnego składu.
Problem tej niegdyś kapitalnej grupy nie tylko tkwi w mało ciekawym repertuarze zawartym na "Seven Deadly". Nieporadność grupy utrzymuje się od lat kilkunastu. Po znakomitej płycie "Walk On Water" (1994 w Japonii/ 1995 reszta świata) i po szumnym powrocie Michaela Schenkera, bywało albo przeciętnie, albo najczęściej wręcz źle. Nie wiem czy byłbym w stanie począwszy od płyty "Covenant" po właśnie wydaną "Seven Deadly", wykroić jedną niezłą płytą, spośród wszystkich zawartych tam kompozycji. Panowie najczęściej grają na jedno tempo, robiąc z siebie bardziej przyciężkawą kapelę blues rockową, niż to do czego byli powołani. Brak ciekawych melodii, fajnych przejść czy interesujących solówek gitarowych, to elementy charakteryzujące mękę przez jaką przechodzą muzycy i ich dawni fani (w tym i ja), którzy wciąż nie tracą wiary, że może jeszcze kiedyś....
Najnowsze dzieło UFO, to i tak najlepsza płyta od niepamiętnych czasów, zawierająca cztery dobre utwory.. Aż cztery, chciałoby się krzyknąć, bowiem statystyki mocno pogarsza wyżej wymieniony okres (mniej więcej po 1-2 dobre utwory na cały album). Tak więc, biorąc pod uwagę, że limitowana edycja "Seven Deadly" zawiera kompozycji 12, to matematycznie rzecz ujmując dobre 1/3 płyty nie jest wynikiem złym. Chociaż trudno będzie przecież uwierzyć moim słowom komuś, kto właśnie teraz rozpoczyna słuchanie tejże płyty, albowiem akurat pierwsze dwa otwierające ją utwory, są nad wyraz dobre!. W "Fight Night" nawet nie rażą kiepskie żeńskie chórki, gdyż żarliwa i kąsająca gitara dobrze nadaje tonu, a Phil Mogg śpiewa z taką pasją jak w chwalebnych czasach. Drugi utwór jest jeszcze lepszy. Co tam lepszy, to najwspanialsza rzecz od płyty "Walk On Water". To takie UFO jakiego chciałbym słuchać wiecznie. Kompozycja nazywa się "Wonderland" i spełnia wszystkie kryteria dobrego klasyka hard'n'heavy. Mocny, melodyjny i kąśliwy to numer. Z tnącą jak brzytwa gitarą i wspaniałą solówką Vinnie'ego Moore'a. Wreszcie! - chce się krzyknąć. Nie można tak częściej? Niestety po takim fajerwerku zabawa się kończy. Przez najbliższych kilka nagrań będzie to czego w UFO nie znoszę. Te ich średnie toporne tempa, wyprute z jędrności brzmienia, i jeszcze takie jednolite i miałkie dośpiewywanie do i tak jałowych melodii. Okropieństwo. I kiedy już na wysokości siódmego utworu na płycie, jakim jest "Steal Yourself", człowiek ma ochotę skrócić swe cierpienie i wyłączyć dalszą mękę Mogga i spółki, to niczym upragniona oaza na pustyni wyrasta "Burn Your House Down". To dla mnie numer dwa tej nieszczęsnej płyty. Ten lekko bluesująco-hard rockowy kawałek jest podany w średnim tempie, w uroczo leniwej formie na pograniczu ballady i łagodnej odmiany hard rocka. Ponownie piękne solo na gitarze podaje Vinnie Moore. Brawo! Zupełnie jak niegdyś poczciwy Michael Schenker. Czyli z taką gitarą, która śpiewa. Następujący po nim blues, z towarzyszącą mu harmonijką, jest taki jak jego tytuł "The Fear". Po nim następuje kompozycja "Waving Good Bye", kończąca przy okazji podstawową część płyty. I to jest ten czwarty dobry moment tegoż dzieła. Melodia niczym szczególnym może i nawet się nie wyróżnia, ale to taki utwór z przejmującym śpiewem Mogga i pięknie pojedynkującymi się ze sobą gitarami.
O dodatkowych dwóch kompozycjach można napisać tyle, że gór nie przenoszą, lecz..... Pierwszy z nich nieco zadziorny, nawet z fajnie torpedującą gitarą, lecz ponownie z nieznośnie nijaką melodią. Za to, finałowy trzy minutowy "Bag O' Blues", powinien przypaść do gustu entuzjastom chicagowskiego bluesa. Mogg śpiewa tutaj przy akompaniamencie pianina. Niczym w jakimś nocnym barze, gdzieś daleko za rogiem od głównej ulicy, w którym barman przeciera po zakończonej robocie zabrudzoną ladę, przy której jeszcze ostatni gość dopija drinka i kończy dopalać papierosa. Jeśli ten dodatek potraktować serio, to i on stanowi o pozytywnym aspekcie nowego UFO, i podwyższa średnią tego mimo wszystko bardzo przeciętnego albumu. Choć i tak najlepszego od dawien dawna.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)
nawiedzonestudio.boo.pl