czwartek, 24 listopada 2011

TOMEK BEKSIŃSKI okiem NAWIEDZONEGO

26 listopada, czyli za dwa dni, nadejdzie 53 rocznica urodzin Tomka Beksińskiego. Zdaję sobie sprawę, iż większość jego sympatyków obchodzi raczej tę smutniejszą, rocznicę śmierci, która przypada na 24 dzień grudnia. W tym roku będzie to już 12 lat od tego wydarzenia. Trudno się pogodzić, pomimo upływu aż tylu lat. Myślę o Nim bardzo często, tak więc wszelkie rocznice nie są mi do tego jakoś specjalnie potrzebne , jednak dobrze jest pooglądać "wspólnie" Jego ulubione filmy, czy posłuchać muzyki, którą dzielił się z nami w swoich sobotnio-niedzielnych nocnych audycjach. Audycjach, które bardzo lubiłem. I nie ukrywam, że głównie z uwagi na ciekawą osobowość Tomka, że tak pozwolę Go sobie nazywać, w ogóle warto było posiadać radioodbiornik. Powiedziałem Tomka, bo z takimi ludźmi bywa się po imieniu. Zresztą sam Tomek o tym wspomniał w jednej ze swoich audycji.
Miałem z Nim jednak swoją małą znajomość, o której pragnę napisać.
Było to w 1993 lub 1994 roku. Nie pamiętam już dokładnie. Na pewno nie wcześniej, nie później. Pewnego dnia pojechaliśmy z moim kolegą do Warszawy. Głównie w celach biznesowych. Trudno być w Stolicy i nie pobiegać jednak po sklepach z płytami. A pokus wiele. Zawsze bardzo lubiłem odwiedzać sklep Megadisc na Nowym Świecie. Specyficzne miejsce, w którym czas zatrzymał się w latach siedemdziesiątych. Gdzie pięknie mieszały się ze sobą okładki płyt Indian Summer, Steel Mill, Aardvark i dziesiątek innych, najczęściej zapomnianych , bądź nigdy nie odkrytych zespołów. Przy jednej z takich wizyt serce zabiło mi nieco mocniej. Otóż, w tamtym czasie przez moment Pan Jacek Leśniewski, miał ten sklep podzielony na dwie części. Po prawej był dział CD, a na lewo wchodziło się do winyli. Postanowiliśmy z kolegą pobuszować wśród czarnych płyt. Za naszymi plecami stał sobie stoliczek i dwa krzesełka, a przy nim siedziało dwóch panów, wspomniany Jacek Leśniewski oraz pewien dżentelmen w ciemnym jakby prochowcu i szczupłej sylwetce. W każdym razie, jego twarz nie mówiła mi nic, albowiem do tego dnia mówić raczej nie mogła. Panowie ze sobą rozmawiali, a raczej ubijali interes. To znaczy, Pan Leśniewski (właściciel Megadiscu) przyjmował do komisu winyle od tajemniczego gościa w prochowcu. W pewnym momencie, w trakcie wertowania przez nas (mój kolega i ja) winyli, dobiegł do mnie znajomy głos. Pomyślałem, cholera, to niemożliwe, to Beksiu !!! A tak Go sobie wówczas nazywałem. Serce mi zamarło z wrażenia, nogi skamieniały, no i ciarki przebiegły po całym ciele. Po chwili kolega podszedł do mnie i szepnął do ucha: "Beksiu", na co mu błyskawicznie odszepnąłem: "wiem". Chciałem zagadać mojego Mistrza, lecz nie miałem odwagi. Odezwały się, wrodzona nieśmiałość i tchórzostwo. Na szczęście, kolega nie pytając mnie o nic, rzucił raptem: "przepraszam, czy Pan Tomasz Belksiński?" , na co zapytany powstał niczym wywołany na wojskowym apelu, stanął na baczność, i odpowiedział: "tak, proszę...". Ulżyło mi. Pierwsze lody stopniały. Można było zacząć rozmawiać. Kolega rzucił kilkoma nazwami, które pokochał dzięki "Romantykom Muzyki Rockowej" i wciągnęliśmy Beksia do krótkiej rozmowy. Już nawet nie jestem w stanie dokładnie jej zrelacjonować, gdyż samo to spotkanie z moim Guru dostarczyło tylu wrażeń, że treść rozmowy nie miała w tym momencie przecież większego znaczenia. Pamiętam tylko, że poruszyłem temat uwielbianej przeze mnie płyty Marillion "Holidays in Eden". Szybko postanowiłem po chwili się z niego wycofać, gdy zobaczyłem wzrok Tomka Beksińskiego, który mnie wręcz zabijał. Po tej krótkiej rozmowie panowie Tomek i Jacek powrócili do wyceny winyli, przyniesionych przez Tomka Nosferatu Beksińskiego. Zauważyłem, że pan Jacek nakleja na okładki tych płyt takie pęcherzykowe plasterki (łatwo odlepialne), na których obok ceny dopisywał kod T.B. (czyli Tomasz Beksiński). W tym momencie pan Jacek brał właśnie do ręki 7-calowego singla Davida Sylviana, a chwilę później longplaya Johna Foxxa "Metamatic". Pomyślałem, teraz albo nigdy, i zapytałem: "przepraszam czy ta płyta Johna Foxxa jest na sprzedaż?", "tak"-odpowiedział pan Jacek. Dorzuciłem: "biorę!" I mam ją do dziś. Są na niej odciski całej naszej trójki. Dla mnie to skarb. Ale jak losy późniejsze pokazały, i mnie było dane podarować pewien skarb Tomkowi Beksińskiemu osobiście, a także mieć maluśki wkład w fascynację Nosferatu zespołem Tiamat, i czymś jeszcze.
Strasznie dużo by tu pisać. Postaram się najkrócej jak potrafię, by nie zanudzać.
A było to tak. W tym właśnie okresie nawiązałem kontakt z nieistniejącą już dziś krakowską firmą "Art Rock". Prowadziło ją chyba małżeństwo , ale głowy nie daję, choć w tamtym czasie wisiałem często z tymi ludźmi na kablu. Kupowałem u nich płyty, a także ucinałem sobie pogawędki o muzyce, i nie tylko. Bowiem także często gaworzyliśmy sobie o Tomku Beksinskim, którego Oni dobrze znali i także bardzo lubili. Częstokroć załatwiając mu płyty , choćby takich zespołów jak Chandelier, Final Conflict, Men Of Lake i wielu innych, którymi Nosferatu dzielił się w radio, dziękując zresztą tym ludziom przy każdej okazji. Pewnego razu zapytałem (chyba?) pana Roberta, czy nie ma może numeru telefonu do Beksia. Odpowiedział, że ma i mi go da, ale mam go nie wsypać, bo się wszystkiego wyprze. Sprawa załatwiona. I gdyby Tomek Beksiński żył, to do dzisiaj bym tych słów tutaj nie napisał. Ale lećmy dalej. Przez bardzo długi czas bałem się zadzwonić do domu mojego Mistrzunia. Wyobrażałem sobie, że mnie opierdzieli za wchodzenie w jego nienaruszalną prywatność, i tak dalej ...  Miałem również świadomość, iż Beksiu inaczej funkcjonuje niż przeciętny człowiek, tak więc musiałem tak wszystko wyliczyć, by trafić idealnie, to znaczy, aby Go nie obudzić, nie przeszkodzić w śniadaniu, kąpieli, słuchaniu muzyki, bądź tłumaczeniu list dialogowych do jakiegoś nowego filmu. I przyszedł taki moment, w którym coś mi podpowiedziało "dzwoń, teraz!". Chwyciłem za słuchawkę, wybrałem numer, a po chwili odezwał się Ten Głos. "Dzień dobry, przedstawię się, nazywam się...., jestem...., czy ma Pan chwilkę czasu, czy możemy porozmawiać, czy na pewno nie przeszkadzam?". No i wpadliśmy w wir rozmowy z Panem Tomaszem, bo na "ty" nie byliśmy, choć byłby to przecież mój najlepszy kumpel. W pewnym momencie zapytał mnie: "a skąd ma pan mój numer telefonu?", odpowiedziałem zgodnie z prawdą: "proszę nie myśleć o mnie źle, ale obiecałem tej pewnej osobie, że jej nie wsypię". Uśmiechnął się i dodał "rozumiem, jasna sprawa". Rozmawialiśmy o radio, o muzycznych fascynacjach jego i moich,...Mnie gadało się fantastycznie i cholernie miło, zresztą Beksiu był po prostu piekielnie miłym człowiekiem. Mógł mi nawrzucać, że mu się wpieprzam nieproszony z brudnymi buciorami do jego życia, a On gdyby mógł, to by zapewne butelczynę odkorkował. Zaproponowałem Beksiowi  w pewnym momencie, podarowanie płyty zupełnie nieznanej grupy LOVE CLUB. Miałem tej płyty (amerykańskie tłoczenie CD) chyba ze dwadzieścia egzemplarzy i wszystkie z nich wcześniej przehandlowałem, zostawiłem sobie tylko jeden. I ten jeden i ostatni zarazem postanowiłem , że mu podaruję. Nie potrafiłem niczego o grupie powiedzieć, czyli jak długo działają, ile mają płyt na koncie, itp...Czułem jednak, że ta muzyka będzie tą Jego muzyką. A że akurat niebawem szykował się pierwszy w Polsce koncert grupy Pendragon, i miał się odbyć w Stodole, a z paczką znajomych właśnie się na niego wybieraliśmy, obiecałem płytę dostarczyć osobiście. Umówiliśmy się po harcersku, że się jakoś tam znajdziemy ,a ja podejdę i podam płytkę. Jak się później okazało, nie było nawet innej możliwości. Przecież Beksiu w ogóle mnie nie kojarzył. W samej "Stodole" problem się jednak szybko rozwiązał, bowiem w me oczy rzucił się tłum ludzi, który otaczał pewnego gościa, zadając mu tuziny pytań. Tym gościem okazał się Tomek "Nosferatu" Beksiński. I jak to On, przyodziany w czerń, ni to pelerynę ,ni to płaszcz, a był to bodaj sierpień, o ile dobrze pamiętam. Ledwo się dopchałem. Udało mi się tylko podając płytę dodać, ze to ja jestem od tego telefonu z Poznania. Podziękował i powiedział, że później porozmawiamy. Dorzuciłem, że pozwolę sobie jeszcze raz kiedyś tam zadzwonić. Później zagrali Talath Dirnen, Ulysses i Pendragon. Stałem niedaleko Beksia, ale nie chciałem mu zawracać głowy swoją osobą. Pogapiłem się tylko z ukrycia nieco na niego w trakcie koncertu grupy Ulysses. Fajnie przeżywał, cały się kiwał, kręcąc głową niczym huśtawka.
Później słuchając jego audycji czekałem na LOVE CLUB. Zagra, nie zagra. Polubił, nie polubił, hmm...Licho wie. Jeden tydzień nie zagrał, drugi także, pomyślałem cóż, pewnie to jakaś lura dla niego. Taka gorsza i blada kopia Siouxsie and The Banshees. Aż pewnej soboty poleciało!!! Skończył się utwór, a po nim pojawił się głos Beksia tłumaczacy jego tekst, a szło to jakoś tak: "spójrz w lustro i zobacz swoją twarz...." I tu mi się film urywa. Nie pamiętam co dalej, no i jaki to był utwór. Bowiem jedyny egzemplarz tej płyty jaki mi został , podarowałem swojemu Mistrzowi. Za jakiś niedługi czas zadzwoniłem ponownie (i po raz już ostatni) do Tomka Beksińskiego. Uciąłem sobie z Nim wcale nie krótszą pogawędkę, od tej sprzed kilku tygodni. W którymś momencie zapytałem, czy na pewno podoba mu się ten LOVE CLUB. Odrzekł: "bardzo i dziękuję za niego. A właśnie, jak się rozliczymy?" Wtedy z nieukrywanym wzruszeniem odpowiedziałem, że to dla mnie wielka przyjemność i że największą zapłatą jest dla mnie usłyszeć tę płytę w radio, przy okazji  z załączonymi podziękowaniami od słuchacza z Poznania. Podczas tej rozmowy poleciłem Beksiowi fascynujący mnie od niedawna zespół Tiamat, który właśnie wydał płytę "Wildhoney" (1994). Czułem, że powinna mu się spodobać taka muzyka, choć do tej pory niczego podobnego nie słyszałem w jego audycjach. Zapytał mnie , a jakie są teksty? Odpowiedziałem, że nie wiem. Mój angielski nie pozwalał mi jeszcze wówczas na to. Zapisał nazwę i obiecał zainteresować się tą płytą. Sprecyzowałem, aby tylko ta i żadna inna wcześniejsza. Byłem przekonany, że jak Maestro kupi niewłaściwy tytuł , to się zrazi do grupy i tyle. I nie posłuchał mnie. No, może nie do końca nie posłuchał. Długo nie słysząc efektów naszej rozmowy o Tiamat, na łamach "Trójki Pod Księżycem", pomyślałem, że to zbyt metalowy zespół, a On woli bardziej nastrojowe, i że sprawa sama się zamyka. Ale i TIAMAT poruszył serce Beksia. Zagrał !!! Wreszcie zagrał !!! Długo to trwało, ale i sam wyjaśnił na antenie, dlaczego tak długo. Powiedział coś w tym rodzaju, prawie cytuję: "polecono mi niedawno ten zespół, ale nie spodobał mi się, bowiem zacząłem od niewłaściwej płyty...". Przyszło mi do głowy "uduszę Go! , mówiłem mu , że ma posłuchać WILDHONEY, a On kombinował z innymi". I tak niewiele brakowało, byśmy nigdy z Beksiem wspólnie Tiamatu nie posłuchali.
Na tym kończę tę opowieść. Może i nieco przydługawą, ale nie potrafię pisać zwięźlej. Nie wszystko po latach dokładnie pamiętam, także wolę oszczędzić Wam i sobie ewentualnych nieścisłości.
Ile Beksiu, jako postać, jako człowiek ,czy prezenter radiowy, znaczył w moim życiu, i jaki miał wpływ na pokochanie różnej muzyki, a także postrzeganie świata i ludzi, tego nie da się już w ogóle opisać.
Na sam koniec dodam jeszcze, że po śmierci Tomka Beksińskiego  muzyka Lacrimosy czy XIII Stoleti, nigdy nie miała już takiej mocy jak za Jego życia. Wkrótce później wykasowałem ze swojego telefonu domowy numer Beksia, tak abym już nigdy nie straszył na Jego Dworze.

 (to ten egzemplarz płyty Johna Foxxa "Metamatic", o którym kilka słów w powyższym tekście)


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl