czwartek, 10 listopada 2011

ARENA, 9 listopada 2011, klub "Blue Note", Poznań. Już po koncercie! Jak było?...



Bałem się, że nie dam rady emocjonalnie przeżyć dwóch różnych koncertów (bądź co bądź) w przeciągu dwóch dni. I choć wczorajszy występ Heather Nova'y wprowadzam do mojej Alei Zasłużonych, to dzisiejszy show grupy Arena był mi potrzebny jak mało co. A choćby i po to, by przykryć wielką płachtą me złości po wczorajszej żenującej frekwencji w warszawskiej Stodole. Zapragnąłem dzisiaj muzyki mocnej, hałaśliwej, pełnej pasji, lecz podanej z symfonicznym rozmachem. I na taki koncert się udałem. I tak samo jak wczoraj, także ze swoją paczką przyjaciół. Tyle, że Tomek i Sebastian odsypiali wczorajsze szaleństwo, a na ich miejscu pojawili się Peter und Przemko, no i pewna dama, której personaliów z pewnych powodów ujawnić nie mogę.
W "Blue Note" dzisiaj tłumów także nie było. Być może i nawet liczba ludzi była porównywalna z tą wczorajszą, tyle że w malutkim Blue Nocie sala wyglądała na "w miarę" zapełnioną. Oczywiście były gdzieniegdzie luki, a i ludzie stali w stosownych odległościach od siebie, ale wstydu nie było. Przykro mi tylko było, gdy zasmucony organizator koncertu, bardzo miły człowiek Włodek, szepnął mi w trakcie przedstawienia do ucha, że trochę będzie musiał dopłacić do tego dzisiejszego interesu. Dlaczego tak musi być? Bilety nie były przecież jakoś potwornie drogie, ot 70 zł, a jednak to i tak zbyt dużo na mocno nadwyrężony budżet większości ludzi, którym żyje się coraz gorzej w obecnym czasie światowego kryzysu. Uwierzcie mi, mnie także. Gdyby nie dzisiejsza darmowa wejściówka, także bym nie poszedł, bowiem wolałbym mimo wszystko za te pieniądze, kupić sobie nowy album Areny. Co też zresztą właśnie dzisiaj uczyniłem. Także, już w tym miejscu pragnę pięknie podziękować Włodkowi za możliwość obejrzenia tego wspaniałego koncertu.
Nie będę pisać szczegółowo co muzycy zagrali, bowiem setlistę nietrudno będzie znaleźć w sieci, a poza tym nie chodzę z notesem, nie zapisuję, nie chce mi się. Wolę, po prostu, przeżywać sam spektakl. Najkrócej rzecz ujmując,  sporo dziś było kompozycji z tych najstarszych płyt, ale i zespół nie poskąpił kilku utworów z tej najnowszej i chyba nikomu jeszcze nieznanej "The Seventh Degree Of Separation". Jeden numer był wręcz kapitalny! Za chwilę włączę płytę i go poszukam. Choć może być trudno, gdyż było na koncercie dosyć głośno i mam świerszcze w uszach. A stałem zupełnie na końcu, przy samych schodach. Dziwne, wczoraj w Stodole cicho nie było, ja stałem niemal pod sceną, ze trzy metry od Heather Nova'y , a w uszach było czyściutko. Ale co tam, za dwa dni świerszcze wylecą. Zawsze tak jest.
To może zamiast z aptekarską precyzją wymieniać tytuł po tytule, napiszę kilka słów o muzykach. Wokalista PAUL MANZI, młody przystojniaczek, czarodziej i uwodziciel kobiecych serc. Ta sexy fryzurka z tym milionem supełko-warkoczyków, a'la Whoopi Goldberg, ale głos za to jak dzwon. Już na samym początku, jak ryknął Manzi kilka razy, to od razu zaskarbił sobie serca wszystkich zgromadzonych na sali. A i przy okazji pokazał, że nie ma żartów, umiem śpiewać i basta. Facet (a może jeszcze młodzieniec?, bo taka chłopięca uroda) dawał z siebie co tchu, wyciągając wszystkie rejestry bardzo dobrze. W pewnym momencie pokazał, że do opery także mu nie jest zbyt daleko. Słowem, bardzo fajny wokalista, który nie jest co prawda nowicjuszem, ale nie oszukujmy się, śpiewanie u boku mało znanego syna wielkiego Ricka Wakemana (Olivera), sławy przynieść dotąd mu nie mogło.
JOHN MITCHELL, spokojny, opanowany, grający z wielkim wyczuciem, choć nie posiadający w sobie cech gitarzysty wirtuoza, a więc takiego typowego popisywacza, który na każdą płaczliwą solówkę rozgląda się po sali w sugestii wymuszenia aplauzu. Nie, Mitchell pozwolił sobie na kilka pięknych odlotów gitarowych, dzięki którym wypity drink przyjemnie poruszał się po moich żyłach. Jednak w większości muzyk trzymał tempo, rytm, no i dobry fason.
JOHN JOWITT, przesympatyczny basista, a przy okazji prawie wybitny muzyk tegoż instrumentu. Energia nim włada, a gdy się zapomni, wpada w trans i gra fenomenalnie, choć jak dobrze wiemy, rzadko doceniamy basistów. Zazwyczaj mają trzymać rytm, puls i tyle. Jednak bywają tacy jak Jowitt, dla których ten instrument idealnie nadaje się do śpiewania swymi czterema strunami. Cieszę się, bo zawsze tego niesamowitego muzyka, znanego głównie z kapitalnego zespołu IQ, chciałem zobaczyć na żywo. no i udało się.
CLIVE NOLAN, uwielbiam tego gościa, choć większość fanów Pendragon, Areny i wielu innych zespołów, w których on gra, uważa go za napuszonego, nadętego i niesympatycznego. A mnie Nolan jakoś taki fajny się wydaje. Przepadam za tym jego dyktatorstwem i powagą sceniczną. Gdy wydaje wzrokowe wytyczne, gdy pokazuje, że to on jest tutaj szefem. No i to jego królestwo klawiszowe, którym mistrz jest otoczony, niczym dawniej Czesław Niemen. A jeszcze do tego ta jego zawsze groźna mina, wyglądająca spod ławicy długich i popielatych włosów. Muzyk ten uwielbia delektować się tym co gra i wzrokiem pożerać uwielbienie jego fanów wpatrzonych na to jego sceniczne klawiszowe królestwo. Tak również było i dzisiaj A jakże by inaczej!
MICK POINTER, sam szef pozostał nam na koniec. No, prawie szef, gdyż w teorii snuje się, że Pointer do spółki działa z Nolanem. Ale i tak wiadomo, że Arenę zainicjował Pointer, a Nolan "kilka chwil" później utworzył z nim tę całą spółkę. Pointer nie jest wybitnym perkusistą, a w światku muzycznym uważa się go nawet za kiepskiego. Co po części jest prawdą, bowiem jego gra choć konkretna i rzeczowa, daleka jest od polotu i finezji. Jednak liczy się wyrobione nazwisko i bogate CV, a to Pointer ma złotymi głoskami zapisane dzięki genialnej !!! pierwszej płycie Marillion "Script For A Jester's Tear" (1983), na której to muzyk grał, jako rzecz jasna w podstawowym składzie. I pomimo wyrzucenia z Marillion i wyśmiewania jego braku umiejętności, choćby nawet i przez takiego Fisha (dawnego kolegę zespołowego znaczy), nazwisko Pointera jednak coś znaczy w światku rocka artystycznego. Dzisiaj w Blue Nocie, Pointer zagrał mocno, siłowo i starannie. Jednak prawdą jest, iż geniuszem człowiek się rodzi, a wyuczyć się nie da. 30 lat muzykowania Pointera pokazuje go od strony solidnego rzemieślnika, który w swoim fachu już nigdy ponad chmury się nie wzniesie. Mimo to, maestro bardzo się wczuwał, dużo z siebie dał i wyszło fajnie.
Zresztą w ogóle wszystko wyszło fajnie. Bo to był bardzo dobry koncert dobrego zespołu, na którym bardzo przyjemnie mi było się znaleźć.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl