Miałem w klasie kolegę, którego tata bawił się w myśliwego. Podobno specjalizacją były lisy. Na czym jednak w szczegółach polegało uprawianie tej dyscypliny, możemy sobie tylko wyobrazić. A najlepiej zakryć oczy. Dzięki jego uczynkom chłopak miał, co chciał. W zasadzie tatuś zaspokajał każdą syneczka zachciankę. Syneczka, którego muzyka specjalnie nie kręciła, lecz gdy ten zorientował się, że warto daną płytę mieć, i tym samym paru ludziom przed nosem nią pomachać, dostawał każdą jeszcze przed zachodem Słońca. A ja wiadomo, zawsze pozytywnie zazdrościłem. Bo niemal każdą taką muzykę przygarnąłbym, a ta miałaby u mnie ciepło, czysto i z uczuciem. No, ale że świat rządzi się forsą, musiałem jeszcze trochę poczekać.
"Woman In Love" to najmocniejsza karta płyty "Guilty". I z towarzystwem Barry'ego Gibba, którego buźki zabrakło na okładce singla, ale sprawa zrekompensowała się na kopercie albumu. Barry'ego na okładce 'siódemki' zabrakło, ponieważ ostatecznie nie zaśpiewał w skomponowanym przez siebie - do spółki z bratem Robinem - "Woman In Love" (co uczynił w kilku innych numerach płyty), a jedynie pograł na gitarze.
Kochałem się w "Woman In Love". I nawet troszeczkę w pewnej pozaalbumowej młodej damie. Ale dawno było, nie ma o czym mówić. Pozostała piosenka, jako kartka z najwspanialszego okresu życia chyba każdego człowieka. Beztroskiego, zawsze letniego, kiedy wszyscy ludzie wydają się tacy fajni. I myślę sobie tak przy okazji, że Barbra Streisand miała podobne do moich uczuć emocje: "... jestem zakochaną kobietą i czynię wszystko, by zabrać Cię do mego świata ...".
a.m.