czwartek, 28 lipca 2022

endangered species

Lato trwa w najlepsze. Niech ciągnie się jak najdłużej. Andy dla ochłody serwuje polarnego wilka, grupę White Wolf. Mało znaną kanadyjską formację, którą w latach osiemdziesiątych odkryłem giełdowym przypadkiem. Napędową siłą fantastyczna okładka ich drugiego albumu "Endangered Species". Już tylko za jej przyczynkiem byłem pewien, że cała reszta nie może mi nawiać. Jestem okazem przywileju, który pochodzi z epoki, kiedy muzyki nie dobierał internet. Działały wszystkie zmysły - a wyobraźnia to ten najistotniejszy. Tak też niemal całą muzykę poznawałem na jej zasadach. Ale też trochę na zaufaniu oraz ryzyku, co przede wszystkim miłości do muzyki i wydawnictw temu resortowi poświęconych. "Endangered Species" poznałem w stosownym dla tego grania czasie - na dobrym stereo, z amerykańskiego winylu, w którego nie wkradały się reklamy z You Tube czy tych krwiopijców ze Spotify, a i los oszczędził pod linkami tuzinów komentujących laptopowych koneserów.
White Wolf powstali na początku lat osiemdziesiątych, a już w 1983 roku podpisali kontrakt z RCA Records. A więc wytwórnią, której logo na zawsze przylgnie do najlepszych dokonań Elvisa Presleya.
Początkowe ambicje ekipy Dona Wilka szybowały w kierunku tradycyjnego metalu, co przynajmniej w kilku momentach uwidacznia wydany w 1984 roku debiut "Standing Alone". Produkcją płyty zajęła się dwójka panów, połowicznie tylko wyrobionych w takiej muzyce: sesyjny wieloinstrumentalista Danny Lowe oraz etatowy rzeźnik konsolety Jack Richardson. Ten pierwszy w materii producenckiej nigdy się nie wybił. To było ledwie parę albumów, raczej mniej elektryzujących wykonawców. Za to Richardson miał na swym 'sumieniu' Manowar, Coney Hatch, Badfinger, Moxy czy The Guess Who. Wyprodukował więc kilka uznanych w świecie rocka płyt i było to świetną rekomendacją dla wschodzących fonograficznie White Wolf. Faktycznie poszło nieźle. Grupie zorganizowano tournee po USA i Kanadzie, a dzięki supportowaniu bardziej uznanych firm dali się zauważyć niektórym tamtejszym radiostacjom. Ostatecznie pierwsze koty za płoty z sukcesem, "Standing Alone" sprzedano w ćwierćmilionowym nakładzie, i w tym miejscu należy tylko pożałować, iż wytwórnia sprawę w dalszym toku kariery WhiteWolf'om odpuściła. Niepojęte, że 'zapomniała' wspomóc drugie dzieło - "Endangered Species" - o wiele bardziej wysmakowane, produkcyjnie wręcz dopieszczone, a i repertuarowo kapkę atrakcyjniejsze. Uwierzcie, wcale nie chodzi tylko o super scoverowane "Just Like An Arrow" Magnumów, ale i o singlowe "She" czy cudowne melodie hardrockowych piosenek: "One More Time", "Run For Your Life", "Holding Back" bądź "Time Waits For No One". Była tu jeszcze obowiązkowa ballada "Cryin' In The Wind". Przyznam się w tym miejscu jednak do małego grzeszku, otóż mając dwadzieścia lat nie bardzo kochałem balladki na wszelkich metalowych albumach. Trochę mnie wyprowadzały z równowagi, niekiedy usypiały. Ich ładne oblicza doceniłem dopiero wraz ze starzeniem skóry, wyraźnymi na skroniach siwiznami, jak też dzięki wolniejszemu cyklowi wszystkich komórek organizmu. Bo i też prawdą, iż najczęściej tymi wszystkimi balladkami emocjonowały się rozmaite smutasy, w których nie tliła się nawet iskierka rock'n'rolla. Po latach wyszło, że oczywiście miałem rację, już wtedy stawiałem, że nie wyrosną z nich bracia rockmani. Wystarczyła pierwsza poderwana dziewczyna, a już po chwili owocem związku szczająca w pieluchę beksa, no i od tego miejsca zero muzyki. Kolejny szarak - gazeta, micha do moczenia stóp, pilot, telewizor. Nie myliłem się, niemal wszyscy ci moi ówcześni od metalowych przytulanek kompani, w mig podporządkowali się wybrankom serca (albo konsekwencjom własnych nieuwag - wszak hormony taranują rozsądek), co równie szybko zerwali przymierze z muzyką na korzyść 'dom i ogród', 'murator' lub 'castorama'. Kolega miał kumpla, który lubił przyłożyć Judas Priest czy Scorpions, no i gdy tego szybko wciągnęło małżeństwo, a wkrótce potomek, zmienił się nie do poznania. Pewnego razu kolega odwiedził go w domu, a tam rodzinna rozkosz, wymarzona oaza, kumpel już bez kolekcji płyt (musiał wyprzedać), a w jej miejscu magnetofon, z którego sączyła się ledwie słyszalna twórczość Andreasa Vollenweidera. Na zapytanie: a metal? - Oj nie, nie słucham, żonie taka muzyka przeszkadzała, więc poszukaliśmy 'złotego środka'. Porażka!
Do dzisiaj uwielbiam "Endagered Species", ale także trzy/czwarte "Standing Alone". Niestety trochę mniej wydane po reaktywacji i w kompletnie innym składzie "Victim Of The Spotlight". Nie była to zła płyta, lecz chyba nie trafiła w czas. Także mój. Przeszła niemal kompletnie niezauważona, a jej nabywcami raczej nieliczni dawni wielbiciele.
Don Wilk, już jako Don Wolf (skąd on wiedział, że Wolf to naprawdę Wilk?), realizował się później pod szyldami Point Of Power, Project X oraz Don Wolf. Wszystko to były raczej już tylko ciekawostki, choćby dla takich, jak ja rozkochanych w "Endangered Species". Ale ale ale, na takim LP "Making Changes", tak a propos wspomnianych balladek, naprawdę była jedna niezła: "Never Say Goodbye". Jeśli dopisze nastrój, pogoda, apetyt, macie ją u mnie w ramach letnich retrospekcji, jakoś niebawem. 

a.m.