wtorek, 5 lipca 2022

powrót

Jakoś ostatnio, po kilku latach odezwał się Słuchacz z Warszawy, Jacek. Z początku przywitałem go per pan, nie pamiętając, że byliśmy przecież po imieniu. Szybko jednak się wyjaśniło i liczę, że podobne z mojej strony wtopy też pójdą w zapomnienie. Okazało się, że Słuchacz wcale nie zerwał przymierzy z Nawiedzonym Studiem, przez cały czas pobierał jego łącza, lecz działał z ukrycia. Ale w końcu znalazł nowy namiar - i oto jest. To jak powrót na scenę. Z hukiem, bo i jednocześnie podarkiem na dobry drugiej fazy rozruch. Drodzy Państwo, muszę się pochwalić, bo nie wytrzymam. Tak mną nosi, że do niedzieli się udławię, jeśli teraz nie napiszę. -- Na radiowej tablicy koperta z dwoma kompaktami. Przyszły właśnie - od Jacka. Jeden tytuł owinę folią tajemniczości i pogadamy o nim, gdy zapakuję do szuflady radiowego odtwarzacza, jednak płytę Svartanatt "Starry Eagle Eye" wszyscy znamy, więc mogę bez owijek. Ale jaki czad - bo oto na kompakcie! Tak, mam na kompakcie. Jacku dziękuję !!! Tak mną z radości szarpnęło, że nieomal walnąłbym głową w sufit. Pamiętacie Drodzy Państwo, jak narzekałem na winyl? Nie udało mi się w dwa tysiące osiemnastym załapać na CD, musiałem się niestety zadowolić analogiem, a ten brzmiał, jak z kartonu trzy izby dalej. Toporne, głuche brzmienie, kompletnie niedostosowane do wymogów tej muzyki. Nie znoszę tych współczesnych tłoczeń, im bardziej nas zapewniają o "super sound"/"heavyweight", tym pewniej, że będzie wbrew oczekiwaniom. Oczywiście znam wielu ulegającym nalepkom doklejanym na foliach wszystkich tych dzisiejszych czarnych płyt. Uwierzą w każde takie papierowe świecidełko i jakimś cudem natury od razu lepiej słyszą. Oto dowód na cuda ludzkiej wyobraźni. Wsadźcie sobie te obecne winyle w d. - oto moja pointa.
"Musisz to mieć na CD, to taka płyta!" - mniej więcej zapodał Jacek. O tak, święte słowa. To jest taka płyta, że już Wam Nawiedzeni zazdroszczę, iż niebawem znowu jej posłuchamy. Przyszła dziewicza pieczątka, a teraz słucham po dłuższej rozłące i znowu wymiękam. Jest jeszcze lepiej niż w czasach jej beciku. Teraz ta muzyka nabrała nowych rumieńców i doświadczenia, i robi ze mną, co chce. Już nigdy nie zapuszczę winylu, niech leżakuje na półce i jedynie oznacza się fajniejszą, słuszniejszych rozmiarów okładką.

Svartanatt, przypomnę. Minęło kilka lat, różnie może być, mieliśmy prawo zapomnieć. Choć to taka muzyka, że sprawilibyście przykrość Nawiedzonemu ewentualnym osłabieniem pamięci. Grupa powstała u schyłku krótkiej mody na retro rock, ale była o lata świetlne lepsza od wszystkich przedstawicieli gatunku. Nazw oszczędzę, by się znowu na mnie jedni z drugimi nie poobrażali.
Wszystko zaczęło się od obłędnego debiutu "Svartanatt". Była tam m.in. taka materia dźwiękowa, pt. "Thunderbirds Whispering Wind". Nie wiem, jak to się tłumaczy, ale przyznajcie, że gdyby można, jako "grzmoty szepczącego wiatru", byłoby pięknie i poetycko zarazem. No więc, ten utwór to było moje numero uno 2016 roku i niech nikt nie próbuje tego zmieniać. Ale w ogóle cały album obłędny.
Piątka zarośniętych Szwedów, zupełnie jakby wyrwanych z epoki 67-73 i przeniesionych do realiów, gdzie ludzie marnują żywot z nosami w smartfonach. Aż żal żyć w przytłoczeniu tych technologicznych pierdów, dlatego niedziwne, że Svartanatt'om tęskno do czasów, gdy życiem można było się sztachnąć pełnią płuc.
Svartanatt, czyli "czarna noc". Zapachniało Purple'ami. I słusznie. O tak, o to to. O to tu idzie. Choć nie Deep Purple stoją na froncie tej heavy'rockowej zabawy. To nawalanie w starym duchu z całym inwentarzem, a nazwy inspiracji dopisujmy sobie na własną rękę, w zależności od poszczególnych kompozycji. Tyle tu dobra, jakby gdzieś już zasłyszanych, znajomych zagrywek, dających sens naszego istnienia emocji, ale też cudownie zachrypniętego, mrocznego śpiewania (Jani Lehtinen - miejmy jego nazwisko na podorędziu) oraz gitarowo-hammondowskiego grania - aż mi serce niebezpiecznie wali, gdy o tym wspominam. Jednymi słowy: obłęd! Kocham tę muzykę bezkrytycznie, nawet jeśli z tego powodu zagrozi mi wieczne potępienie.
Nie lubię przed czasem odbezpieczać niedzielnego do audycji ładunku, lecz Svartanatt macie u mnie, choćby Putin wepchnął mi się do toalety przed nos.
Dzięki Jacku, frajdę mi tą płytą zrobiłeś. Słowami wdzięczności nie wyrażę. Niech Cię Bóg, Budda lub mech mają w opiece - w zależności, w kogo tam sobie wierzysz lub nie. Postawiłeś Nawiedzonego na nogi, zrobiłeś mi dzień, a raczej dobry tydzień, i to są właśnie te chwile!

a.m.