W połowie lat osiemdziesiątych byli u nas w miarę popularni. Do tego stopnia, że Tonpress wydał płytę. Drugą w dorobku i chyba najsłynniejszą "Mud, Blood And Beer". Rzecz z 1985 roku. U nas z rocznym poślizgiem. Na licencji CBS, co warto podkreślić, by nie było, że to kolejna szwedzka taniocha. A mieliśmy do nich predyspozycje. Z tym, że nie widzę wstydu w licencjach Silver Mountain czy 220 V.
Monaco Blues Band tak mi się jakoś skojarzyli na dziś, bo wyglądali na Blues Brothers, to raz, a dwa, grali równie nieźle, choć w ich przyjacielskim otoczeniu brakowało artystycznych dryblasów, w duchu Arethy Franklin czy Raya Charlesa. Ale to i tak udany i na luzie rock'blues. Taki, jak lubię. A, że lubię Blues Brothers, tym bardziej bez popitki. Zarówno, jako film i muzykę. Raz do roku muszę sobie popatrzeć, choćby po to, by przypomnieć słabnącej z wiekiem pamięci kilka scen.
Szkoda, że nagrywarka audio nieczynna. Przegrałbym tych rajcownie grających Szwedów na nadchodzącą niedzielę. W zastępstwie za pana bluesowego nadałoby się, a tak pozostaje jedynie lizanko przez szybę. Szkoda, bo fajnie grają. Tak na lato, na bluesowe zastępstwo.
Szczególnie dobry finał strony A, czym trójutworowy coverowy set, pod przewlekle zatytułowanym "Ghostriders - Medley". W nim zawarte: "Riders In The Sky" Stana Jonesa, "For A Few Dollars More" Ennio Morricone oraz "Apache" The Shadows. Mocarstwo. Pierwszego od brzegu skojarzymy jako "Ghost Riders In The Sky". Tak mu było w pierwowzorze.
Pubowa atmosfera, choć studyjna, i aż prosi się o dodanie aplauzu plus paru kufli. Grają panowie numery własne i obce, zawsze jak własne. Tego autorskiego materiału na oko jakieś siedemdziesiąt trzy procent albumu (tak mi na oko wyliczyło), do tego obcy przybysze, jak wspomniany już trójset, co jeszcze "It Hurts Me Too" Elmore'a Jamesa oraz "If I Had Possession Over Judgement Day" Roberta Johnsona. I niech mnie drzwi od szaletu przytrzasną, jeśli takie "Hurt So Fine" nie stanowi za ewidentny hołd wobec "Everybody Needs Somebody To Love". Odnoszę wrażenie, że Monaco BB zasiadali do nutnika i od razu wizualizował się udany efekt. Mieli pozytywną wizję każdego wziętego na ruszt numeru, ale mieli też w sobie Amerykę, i tylko z racji innej przynależności terytorialnej musieli ją uprawiać na uchodźstwie. Nie przeszkodziło to jednak grupie pozyskać mini rzeszy (cóż za nazistowskie wyrażenie) wielbicieli w faworyzowanych muzycznie Stanach, co również w paru miejscach Europy - w tym i u nas.
Ciekawym ogromnie, czy ktoś jeszcze ze starych naszych pierdzieli o nich pamięta?. Bo to w sumie jednak dawno było, a jak przy takich okazjach mawiają: dawno i nieprawda.
a.m.