poniedziałek, 14 listopada 2016

zleżałe niesłuchane

Z trudnością wbijam się w coraz niższe temperatury. Od kilku dni do kurtki dobił szalik, a gdy jeszcze na termometrze rtęć obniży się o dwie/trzy kreski, dorzucę czapkę, rękawiczki.... i nic, tylko wypatrywać śniegów. Zmarzlak jestem, pomimo iż żaden ze mnie szczypior. Mimo wszystko, nawet o tej porze roku potrafię doceniać uroki, jeśli natura ich nie szczędzi. Choćby dzisiejsze przedpołudniowe słońce, jak i wczorajsze gwieździste niebo, z krągłym księżycem, gwiazdami.
W Nawiedzonym Studio pochyliliśmy się nad Leonardem Cohenem oraz Leonem Russellem. O śmierci tego drugiego dowiedziałem się dosłownie w ostatniej chwili, i to dzięki Facebook'owemu profilowi Briana Maya. Gitarzysta Queen zawsze każdemu się pokłoni.
Zabrałem do radia kompakt "The Union", wspólne dzieło Russella i Eltona Johna, bo to jedyny CD z głosem zmarłego Artysty, jaki posiadam. Mam jeszcze dwa winyle, lecz nie starczyło już czasu na ich odsłuch. By sprawdzić jak grają. Bywa, że dawno niesłuchane płyty należy porządnie przeczyścić, nawet jeśli te tylko grzecznie leżakują na półce. Kurz, niczym woda, wtargnie wszędzie. Nie jestem pod tym względem żadnym pedantem, jednak lubię być przygotowanym. Jeśli płyta ma wywinąć psikusa i przeskoczyć, wolałbym zrzucić to na los przypadku, a nie mojego zaniedbania.
Realizująca wczorajsze Nawiedzone, Ola Słyż (już nie po raz pierwszy zresztą), to wrażliwa na muzykę, pełna uroku dziewczyna. Poleciła niemal z rękawa pakiet artystów z własnej muzycznej świątyni. Hmmm, poza Philipem Glassem nie znałem żadnego. A było ich dobrych kilkunastu - w dodatku ponoć jeszcze wcale nie ci najbardziej wyszukani. Muszę zarzucić uchem. Oli pełne pasji zapewnienia tylko zachęcają do penetracji nowych horyzontów. No proszę, a ja myślałem, że młodzi ludzie słuchają jedynie techno, dubów, rapu czy tym podobnych rzeczy. Oj, można się zdziwić. Proszę nigdy nie zwątpić w młode pokolenie. Zresztą, kto powiedział, że tylko my - staruchy, nosimy wyłączność na najlepszą muzykę? Nawet, jeśli i mnie samemu zdarza się takie niczym niepoparte teorie głosić.
Piosenka na dziś: Selfish "Pink Floyd". Tak tak, w tej właśnie kolejności. I żadna to piosenka, a ledwie jedna minuta i czterdzieści sekund gitarowego grania w duchu tytułowej sławetnej grupy. Nawet zajrzałem do książeczki, czy tam aby nie figuruje na gościnnych występach David Gilmour.
Grupa zwie się Selfish, z kolei polecany album nosi tytuł "Wanting You Would Be", a wydano go w 1998 roku. I wstyd się przyznać; płyta przeleżała na półce całe lata, a dopiero dzisiaj jej posłuchałem. Na usprawiedliwienie - nie na mojej półce!
Lina Englund - tak się nazywała wokalistka tego szwedzkiego tercetu. "Nazywała", ponieważ Selfish wydali tylko tę jedną płytę i kilka jej towarzyszących singli. Czasem tak bywa.... brak spodziewanego sukcesu... a może coś jeszcze innego, stanęło na przeszkodzie w kontynuowaniu kariery. Nie dowiemy się, bowiem nikt nie zajmuje się zapomnianymi, straconymi, przegranymi, niewypromowanymi. Wielce jednak prawdopodobne, iż owa Lina Englund (o ekspresyjnym wokalu) poświęciła życie aktorstwu, wszak to ponoć jej wyuczona profesja. Z jej wokalnym udziałem polecam zwrócić Państwa uwagę na balladę "Lonesome Road" - bomba!






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"