Leonard Cohen nie żyje - takie słowa docierają od dzisiejszego poranka. Zimowego, z lekka śnieżnego...
Odszedł od nas Wielki Artysta. Piosenkarz, pieśniarz, bard, poeta, człowiek o przenikająco gołębiej wrażliwości i ponuro-pięknym głosie. Bardzo istotna postać mego życia - dzięki mojej Siostrze Eli, która jego oddaną fanatyczną fanką. Bez cienia przesady. Nie wiem jak obecnie, bowiem od czasu jej zamieszkania w Stanach Zjednoczonych o muzyce przestaliśmy rozmawiać, lecz kiedyś... Ela potrafiła godzinami przesiadywać w towarzystwie dzieł swego kanadyjskiego Mistrza. Znała je wszystkie na pamięć. I to nie tylko w oryginałach, ale i w transkrypcjach polskich. Zaprzyjaźniła się w tym celu nawet z lokalnym dziennikarzem Hubertem Kwintą, z którym wymieniała materiały na Jego temat. Co pewien czas udawała się do redakcji Głosu Wielkopolskiego, gdzie na powitanie zawsze z ust Pana Huberta dobiegało: "cześć Cohenówna".
Słuchałem więc Cohena i ja. A później także zaglądałem do tekstów, starając się jako młody człowiek zrozumieć ich sens, przesłanie, piękno. Szkoda, że Ela wszystko zabrała do Ameryki, zajrzałbym teraz i poczytał. Na pewno nie były tak mocne, jak te spod translatorskich piór Daniela Wyszogrodzkiego czy Macieja Zembatego, ale na pewno posiadały moc tamtych pierwszych emocji.
Nie byłem w Arenie w 1984, ale co nie trudno wywnioskować, Ela tak. Później o tamtym koncercie krążyły środowiskowe legendy. Siostrzyczka widziała więcej chyba od wszystkich. No, ale Ela potrafiła w Mistrzu dostrzec niuanse dla przeciętnego odbiorcy nieuchwytne.
Szybko pokochałem za jej sprawą takie "Suzanne", "The Partisan", "Sisters Of Mercy", "So Long, Marianne", "Who By Fire", a wkrótce też nowiuśkie "Dance Me To The End Of Love", "Hallelujah" czy "If It Be Your Will". Tak było na czas inicjującej fascynacji Cohenem, a później to podniecające oczekiwanie na nadchodzącą i w konsekwencji cudowną !!! płytę "I'm Your Man". Całość była powalająca. Miałem jedynie kłopot z "Jazzową Policją", ale i ją z czasem pokochałem. Wkrótce Siostrzyczka uciekła na drugą półkulę i moja sympatia do Leonarda Cohena troszkę skruszała. Choć już w nowej Polsce kupiłem bez namysłu premierową "The Future". I słuchałem tak, jakby Ela siedziała obok. Zastanawiałem się, co polubiłaby mocniej, a co jeszcze mocniej. Muzyka z "The Future" przez pewien czas wypełniała mój pokój każdego dnia. Do dzisiaj jest jedną z tych najważniejszych, obok "I'm Your Man", "Various Positions" i całej batalii najwcześniejszych songów przełomu 60/70.
Ostatnich dwóch albumów już nie zakupiłem. Nie miałem duchowej potrzeby. Z kim zresztą miałbym ich posłuchać? Ela od blisko trzech dekad tyra na chleb płacąc za niego dolarami, a w dodatku jeszcze od dzisiaj zabrakło najważniejszej Postaci tego całego "zamieszania".
Wiem wiem, należy dziękować Najwyższemu, że był i nas cieszył, ale wkurzony się czuję jakoś. Nie dzisiaj miał nadejść ten dzień.
Bob Dylan doczekał Nobla, Leonard Cohen zapewne zasłużył na pośmiertnego. Inaczej trudno byłoby to wszystko sobie wyobrazić.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"