piątek, 25 listopada 2016

po wczorajszej rocznicy...

Już 25 lat od śmierci Freddiego Mercury'ego. Niezapomnianego Głosu, Wielkiego Artysty...
Pamiętam dokładnie... Nie było jeszcze internetu, szybkiego przekazywania wieści, a życie toczyło się wolniej. I niewinnym porankiem 23 listopada zwrócił się do mnie Tata z zapytaniem: "znasz niejakiego Mercury'ego?", po czym dodał, iż nie wie, kto to, ale w radio tak powiedzieli, że chyba musi to być ktoś ważny. Tata przekazał komunikat podany przez Pierwszy Program Polskiego Radia. Freddie Mercury oficjalnie ogłosił zmaganie z AIDS. Tajemniczą chorobę, o której może ze trzy razy gdzieś wcześniej przeczytałem, jednak licho tak naprawdę wiedziało, cóż to.
Jako niemający w zwyczaju słuchania radia, o tego typu zdarzeniach dowiadywałem się wówczas właśnie od Taty, ewentualnie z szeroko rozumianej poczty pantoflowej.
Przyjąłem niewesołą nowiną o choróbsku bliskiego mi artysty, po czym powróciłem do szarej prozy dnia codziennego. Jednak następnego poranka Tata zahaczył: "pamiętasz, wczoraj ci mówiłem o tym Mercurym, to dzisiaj podają, że zmarł". Szok, osłupienie. Jak to, Freddie Mercury nie żyje? Przecież On był od zawsze i dany na zawsze. Poranek 24 listopada 1991 roku, kiedy ukuło, dźgnęło w serce. I nic już nie było jak dawniej. Nie wystarczyło z żalu i smutku posłuchać kilku piosenek, na zasadzie, że zaraz wszystko przejdzie. Bo nie przejdzie. Rozpocząłem przegląd zespołowych fotografii, albumowych okładek, widząc ich wszystkich radosnych. Całą czwórkę. A teraz zabrakło Jego. Dopiero zdałem sprawę, co to za cholerstwo - to AIDS. Jaka wyniszczająca siła, która tak przecież zabierała ciało Freddiego z dnia na dzień. Jedynie z zawiasów duszy nie wyrwała.
Od tego momentu MTV, które wówczas nadawało jedynie muzykę, prezentowało już tylko bloki poświęcone Queen i solowym piosenkom Freddiego. Z każdym dniem narastała Queenomania. Jej rozmiary potęgowały, bijąc siłą wszelakie kataklizmy.
Nie wszyscy dobrze znosili Queenomanię. Niektórzy miewali przesyt całym tamtym "szaleństwem". Ja nigdy. Do teraz nie znudziła mi się żadna piosenka Queen, jak też rzecz jasna sam głos Freddiego. Twórczość jego kolegów także. Ale pamiętam, że otwierało się lodówkę, a tam Queen i jeszcze raz Queen. I nie trwało to dni kilka. To były długie tygodnie i jeszcze trochę. W radio, w telewizji, w pubach, sklepach, na domowych gramofonach, i kto bogatszy - już z płyt kompaktowych.
Queenomania z czasem się wyciszyła, choć popularność, gloria i należna Mu chwała nigdy! I niech już tak pozostanie.
Piosenka na dziś: Nie "Radio Ga Ga", nie "I Want To Break Free" czy "Another One Bites The Dust". To świetne numery, uwielbiam je wszystkie razem i każdego z osobna, lecz od ich zarzynania są wszelakie Eski, Zetki, McRadia I RMF Maxxxxy. Osobiście Szanownym Państwu zaproponuję taki mało znany klejnocik ze wspólnego projektu Freddiego i operowej diwy Montserrat Caballe. Tandem ten zrealizował album "Barcelona", a stało się to w 1988 roku, a więc w czasie, w którym zauważalnie Freddie bladł w oczach. Kiedy wszyscy tak naprawdę dopiero zaczęli dostrzegać nadchodzący niepokój.
Na "Barcelonie" najbardziej uznaną okazała się kompozycja tytułowa, lecz w moich oczach za najśliczniejszą uchodzi przedfinałowa "How Can I Go On". Polecam ją Państwa uwadze.

P.S. Co do mojego Taty... Zawsze miał do muzyki drewniane ucho. Nie odróżnia Niemena od Czerwonych Gitar, ani Pink Floyd od Smokie. Wszystko jedne wyjce. A jednak do Freddiego ma pewien szacunek.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"