Wczoraj Bob Dylan obchodził 75-urodziny. Czas leci.... W 1979 roku, w którym go poznałem, maestro liczył sobie ledwie wiosen 38, a już wydawał mi się pokaźnie wiekowy. Pewni ludzie pomimo upływu czasu jednak się nie zmieniają, no i zawsze z nami są. Choć David Bowie czy Lemmy są tego zaprzeczeniem. Niech mu zatem zdrowie i muzyczna wena służą.
Jeden ze Słuchaczy, Pan Artur, zapytał w nocnym sms-ie, czy może nie szepnąłbym z tej okazji jednego słówka na blogu.... Chętnie, pomyślałem.
W owym 1979 roku wpadła w moje ręce płyta "Slow Train Coming". Wziąłem ją w ciemno, a raczej na coś się wymieniłem - na jednej z Wawrzynkowych giełd. Już nie pamiętam za co, wiedziałem tylko, że warto, albowiem wszyscy dookoła się Dylanem zachwycali i oddawali pokłony. Nie miałem wówczas bladego pojęcia o najprawdziwszych skarbach, które artysta spłodził dobrą dekadę wcześniej, a także jak wielki wpływ wywierał na innych. Do dzisiaj w świecie muzyki nie ma chyba drugiego takiego kompozytora, który byłby chętniej interpretowany przez tak potężną rzeszę nie tylko muzyków/odtwórców, ale i przez wybitnych kompozytorów. Za jego dzieła zabierali się m.in: Manfred Mann, Bruce Springsteen, Joan Baez, The Byrds, Tom Petty, Patti Smith, Rod Stewart, Neil Young, a nawet Elvis Presley, plus jeszcze wielu wielu "niepoliczalnie" innych....
Zastanawiałem się, jaka piosenka Dylana zasługiwałaby na jakieś szczególne wyróżnienie. Trudne zadanie. Wydaje się nawet niewykonalne. Trzeba by za jednym pociągnięciem wyrecytować: "Blowin' In The Wind", "Just Like A Woman", "It's All Over Now, Baby Blue", "The Times They Are A-Changin'", "Mr. Tambourine Man", "Hurricane", "Shelter From The Storm" i kilka tuzinów innych.... A zatem, może wyróżnię tylko dwie piosenki, z którymi czuję pewien emocjonalny związek, przy okazji unikając oklepanych klasyków. Przy czym - oklepane, nie oznacza ujmy.
Powołując się na moją pierwszą przygodę ze "Slow Train Coming", polecam nastawmy sobie może ostatni czwarty utwór na pierwszej stronie winylowej płyty. Zwie się "Slow Train", choć w końcówce refrenu pada pełen albumowy tytuł "....slow train coming", a konkretnie: "....nadjeżdża powoli ospały pociąg, już go widać zza zakrętu...". Spójrzmy na okładkę, co widzimy? Wyłaniający się z górskiego tunelu parowy pociąg, któremu pod rozpędzone koła robotnicy właśnie stawiają torowisko. Dylan tym nagraniem (i okładką do kompletu) zasugerował symbol nadchodzącej apokalipsy. Brnący pociąg miał symbolizować nieuchronne jej nadejście. Z drugiej zaś strony miał także stanowić za symbol podążającego na ratunek wyzwolenia.
Należy zauważyć, że zarówno w tym nagraniu, jak i zresztą na całej tej płycie, zagrał Mark Knopfler (gitarzysta i wokalista Dire Straits), który w tym samym 1979 roku wydał z własnym zespołem kapitalną płytę "Communique". Ma to wielki ze sobą związek, albowiem kompozycja "Slow Train", była niczym innym jak bratem bliźniakiem w stosunku do otwierającej "Communique" piosenki "Once Upon A Time In The West". Gitara Knopflera, struktura i atmosfera całości, po prostu zachwycały i zachwycają do dzisiaj. Tyle, że Dire Straits powalili tłumy, a piosenkę Dylana poznały ledwie ich szczątki. Gdyby jednak do tej pory ktoś jeszcze nie miał z nią przyjemności, polecam gorąco!
Aby posłuchać drugiej mojej propozycji, musimy przeskoczyć niemal o całą dekadę, aż do roku 1988. Wówczas to powstała supergrupa Traveling Wilburys, na którą złożyły się tak wybitne osobowości, jak: George Harrison, Jeff Lynne, Tom Petty, Roy Orbison oraz nasz dzisiejszy bohater Bob Dylan. Historia grupy ogromnie ciekawa, acz rozwlekła, więc zajmując się dzisiaj tylko samym Dylanem, nie mamy na nią czasu. Z dwóch wydanych przez Trawelingów płyt (na obu zagrał Dylan, a jedynie Roy'owi Orbisonowi z całej piątki przyszło wystąpić tylko na pierwszej - niedługo później zmarł), ta pierwsza była szczególnie udana. I odniosła oszałamiający sukces. Następna już go nie powtórzyła. Na "jedynce" panowała solidarność, mieliśmy uczciwe podziały ról, a więc każdy z muzyków mógł sobie sporo pośpiewać, i to pełniąc rolę lidera niejednokrotnie mając u swego boku inny wielki głos, który notabene idealnie dopełniał kontrastu. Jedną z najlepszych piosenek opisywanego kwintetu, była przedostatnia w zestawie "Tweeter And The Monkey Man". Główna wokalna rola tej najdłuższej albumowej pieśni przypadła właśnie Dylanowi, który w Traveling Wilburys przybrał przydomek (jak zresztą każdy z pozostałych kolegów) Lucky Wilbury. Przez pięć i pół minuty nie dzieje się tutaj nic szczególnego. Nie znajdziemy nieoczekiwanych zwrotów akcji, przejść, solówek czy innych pikantno-brawurowych szczegółów. Cały utwór toczy się jednolitym mozolnym tempem i stanowi za (na pół śpiewaną, a na pół melorecytowaną) opowieść o parze narkotykowych dealerów, którą snuje Dylan, a pozostała czwórka tylko mu co pewien czas dośpiewuje: "...and the walls came down, all the way to hell....". Potrafiłem w swoim czasie słuchać tego pod rząd po pięć/dziesięć razy, choć oczywiście pozostałych piosenek również. "Tweeter....", to tylko jeden z dziesięciu cudów Trawelingowego debiutu.
Nie słucham nagminnie Boba Dylana, lecz gdy już mnie napadnie.... Bardzo lubię jego głos, jak i ten uroczo leniwy sposób zawodzenia, czy nawet swoistego bełkotu. Nie wolno takich rzeczy czynić prawie nikomu, ale Dylanowi wręcz wypada. Bywają artyści o niewielkich wokalnych możliwościach, którym matka natura dała "to coś", co czyni ich geniuszami. Taki jest wspomniany już powyżej Mark Knopfler, taki jest Bob Dylan, i pewnie nikt inny. No chyba, że dobije do nich miauczący Neil Young - też świata cud.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"